Moja szybka (dosłownie) przygoda z motocyklem sportowym!

28 sierpnia miałam urodziny, więc uznałam, że to świetna okazja, by zrobić coś wyjątkowego. Znacie pewnie moje podejście do „szlifierek”, „plastików” – motocykli sportowych. Omijam je szerokim łukiem, bo ani to wygodne, ani praktyczne i zdecydowanie zbyt szybkie, jak na moje potrzeby. Ale korzystając z tej wyjątkowej daty, postanowiłam zmierzyć się z tematem i przekonać osobiście, czy oby się w tym temacie nie mylę???

Dawcą motocykla był Emil, który już kiedyś oferował mi przejażdżkę swoim litrowym Kawasaki Ninja ZX10, ale musiałam do tego dojrzeć! Przebrałam się w motocyklowy strój i plan był taki, że najpierw na osiedlu poćwiczę ruszanie i hamowanie (bo hamulce żylety), a potem pojedziemy w traskę. No cóż… doszło jedynie do planu w części pierwszej.

Usiadłam na motocyklu, pochyliłam się, żeby dosięgnąć manetki i niby wszystko w miarę OK, ale jak to połączyć ze stopami w tej dziwnej pozycji na podnóżkach? Z moimi, długimi nogami to wcale nie jest proste! Kolejna sprawa – sprzęgło. Emil ma je tak ustawione, że gdy klamka dotyka kierownicy to rozłącza, a już 5 milimetrów nad nią „bierze”. W moim odczuciu zupełnie bez sensu, bo sama wciskam klamkę na 3 centymetry i szybko zmieniam bieg.

Ruszyłam kilka razy na półsprzęgle i się poddałam. Duża masa motocykla, nienaturalna na nim pozycja i to sprzęgło – to było zbyt dużo niepewnych elementów, jak dla mnie. A wiadomo, że jak jest brak pewności na motocyklu, to zwykle nic dobrego z tego nie wynika. Wiem, jak Emil kocha swój motocykl, więc odpuściłam dla dobra maszyny haha. Ja „nic nie muszę”, to była tylko próba przekonania się do czegoś, co najzwyczajniej nie jest dla mnie 🙂 I wcale nie żałuję, że nie jest!

p.s. Choć całkiem fajnie na nim wyglądam 🙂