Wyprawa na Czarną Górę cz.1

Po lekkim śniadanku wyruszyłam na swoją pierwszą wyprawę turystyczną. Mam niedaleko fajny skrót do Kłodzka przez szczyt góry, mogłam więc poćwiczyć przed zaatakowaniem Czarnej Góry. Droga pod górę jest dość dziurawa, ale na Stringu to nie robi wrażenia, dziury to on łyka tak, że prawie ich nie czuje. Z górki jest już nowy asfalcik, bo to już inna gmina ma ;-). Zdecydowanie wolę podjazdy, niż kręte zjazdy – przynajmniej na tym etapie moich umiejętności…

A Kłodzko to oczywiście wielka dziura (czytaj: dolina) i tam słońce nie wschodzi tak po prostu. Tam musi być mgła i zimno jak cholera. Zęby mi szczękały tak, że trzęsły mi się nawet kolana ;-).

Dopiero jak wyjechałam na wioski to zrobiło się przyjemnie ciepło. Nie jechałam główną trasą, tylko równolegle idącą, krętą drogą przez wioski. Super widoki gwarantowane! No i niestety pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni i końca sezonu motocyklowego…

Spodobało mi się przekładanie z jednego zakrętu w drugi! Nie powiem, żebym to robiła, jak rasowa motocyklistka – ale na miarę moich możliwości, czyli nie za szybko i pod kontrolą. Było nieźle! 😉 Tak się nakręciłam, że przejechałam wyjazd na trasę i wjechałam do Bystrzycy Kłodzkiej.

„Koniec języka za przewodnika” – to chyba myśl przewodnia tej wyprawy, bo parę razy użyć go musiałam. Sympatyczny Pan wytłumaczył mi jak wydostać się z tego miasta najkrótszą drogą. Potem kilometr ruchliwej trasy i znowu zjazd w stronę Czarnej Góry.

Idzików i wjazd na górę to super trasa, idealny asfalt i sporo zakrętów. Nie dziwiło mnie więc, że motocyklistów tam nie brakuje. Większość była rozczarowana zamknięciem drogi na czas wyścigu górskiego, a ja właśnie na ten wyścig zmierzałam. No może nie w linii prostej, bo po drodze trochę mnie zniosło w błotko ;-).

Podjechałam pod zakaz wjazdu (na trasę wyścigu) i miałam do wyboru, dróżkę w prawo i w lewo. Jako, że orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną – pojechałam tam, gdzie diabeł nie może ;-)! Dróżka po lewej była fajna, szeroka i się trochę nią zagalopowałam. Spotkałam jakiś turystów, którzy mnie uświadomili, że się od Czarnej Góry oddalam, a nie ją objeżdżam ;-). Miałam czas, to i błądzić miło, więc wcale nie wróciłam – tylko odbiłam w boczną drogę. Zdecydowanie to była najgorsza decyzja tego dnia!

Droga wyglądała na bezpieczną, aż tu nagle przy lekkim nachyleniu złapałam błoto i ratowanie było bardzo intensywne! String zachowywał się jak koń próbujący zrzucić jeźdźca, to na lewo, to na prawo. Nie wiem co zrobiłam (bo byłam w szoku), ale jakimś cudem skontrowałam te jego wyskoki i zatrzymałam się na dole. Nie mogłam złapać oddechu… A to było dopiero preludium kłopotów! Co robi uparta blondynka, jak się przestraszy? No przecież nie zawróci ;-)!

Wyjechałam na wielką polanę i nie mogłam znaleźć dalszego ciągu drogi, był jakiś jej zarys, więc tam pojechałam. Wpakowałam się do lasku, droga w dół początkowo była OK, a potem składała się już tylko z dwóch błotnistych i głębokich kolein. Hamowanie z górki skończyło się wypadnięciem z siodła i nabiciem sobie dwóch wielkich siniaków na nogach! Nie powiem, że się nie wkurzyłam! Ale na powrót w górę nie było szans, jedyna możliwa droga – to była ta przed siebie… Sprowadziłam motocykl na dół na nogach. Gorzej być nie może? Oj, może!

Wyjechałam na polanę, a tam dom. Jeden, jedyny w środku lasu! Więc i muszą się ludzie stąd jakoś wydostawać. Pomyślałam o tym, żeby zapukać i spytać o najlepszą drogę, ale zaczęło szczekać na mnie jakieś stado psów – to się rozmyśliłam. W horrorach to na takich odludziach zawsze mieszkają mordercy 😉 – więc dobrze zrobiłam.

Od domu szła dróżka, ktoś nią wyjeżdżał traktorem, więc nią udałam się w dalszą drogę. Nie powiem, żeby błoto rozjeżdżone oponą traktora było proste do jazdy! Podjazd pod górkę i… String złapał ślizg w poprzek i zgasł. Utrzymałam się na nogach! No i się zaczęło…

Podjazd był po błotnistej ziemi i totalnie mokrej trawie. Musiałam ruszać puszczając hamulec, bo w innym przypadku staczałam się do tyłu. Chyba z 10 razy próbowałam ruszyć, a nawet jak się udało – to po paru metrach znowu wpadałam w poślizg i ruszanie od nowa! Tylne koło było totalnie zabłocone i nie łapało przyczepności! A brakowało mi kilku metrów do szczytu, gdzie droga już była wyschnięta. Opadłam z sił i nie miałam pomysłu, jak wybrnąć z tej sytuacji!

Samochód osobowy tu nie dojedzie, a nawet nie wiedziałam zbytnio, gdzie jestem! Próbowałam Stringa podepchać do góry, ale nie jestem facetem, więc za daleko nie pojechałam ;-). Poddałam się, porozpinałam się, ściągnęłam kask. Jedyne, co mi pozostało, to wrócić się do domu „mordercy”, albo…

Ciąg Dalszy Nastąpi… 😉

Pierwsze jazdy treningowe

Ilość: 3
Godziny: 4
Kilometrów: 28 (80% polne drogi)
Prędkość: max 30 km/h

String (Derbi Senda 125 SM) mieszka w garażu u Małgosi i Pawła pod Wrocławiem, bo mam stamtąd wygodny wyjazd w teren, a do tego właściciele garażu są sympatyczni i gościnni ;-).

Moje pierwsze kilometry na Stringu były raczej ostrożnie pokonywane, aczkolwiek nieznajomość trasy sprawiła mi kilka niespodziewanek. Raz wjechałam w stromy wąwóz i mało nie spanikowałam, ale przesunęłam się w tył na kanapie, i jakoś… powoli się udało. Potem trafiłam na etap bardzo piaszczysty (a piach jak na plaży, a nie kamienisty) – kierownica tańczyła na wszystkie strony. Aż w którymś momencie String wpadł w piach tak głęboko przednim kołem, że z wrażenia zaniemówił ;-). Nie bardzo wiedziałam, co zrobić… Pierwszy odruch to próba wypchnięcia go – oczywiście ani drgnął! Więc odpaliłam go ponownie i na małym gazie i przytrzymanym sprzęgle jakoś się wydostałam z tych tarapatów.

Radocha z pierwszej jazdy własnym motocyklem była niesamowita! Mimo, że silnik dawno zgasł – to adrenalina z jazdy trzymała mnie na obrotach do późnej nocy.

Kolejna jazda – to PIERWSZA GLEBA! Nie trwała więc, zbyt długo ;-). Znów na tym nieszczęsnym piachu, uciekło mi tylne koło – na tyle mocno, że String stanął w poprzek drogi. Przednie koło wskoczyło na boczną skarpę, kierownica skręciła, no a ja??
Odpadłam ;-)! Szkody na ciele to niewielkie siniaki, szkody na Stringu – odleciał tylny kierunkowskaz.

Zabrałam się do podnoszenia go z gleby, a ciężki jest skubany! Na szczęście ten sam piach-zabójca, pozwolił mi na łatwiejsze przywrócenie pionu motocykla. No a potem… String znów zaniemówił. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że jak motocykl się kładzie – to znaczy, że jest zmęczony – trzeba go postawić, dać mu trochę czasu na złapanie oddechu i dopiero odpalać… Trochę się tym zmartwiłam, bo byłam gdzieś w polu i trochę ciężko, by mi było wytłumaczyć, gdzie to „gdzieś” jest ;-). No ale po chwili String zaczął kręcić i po jeszcze jednej chwili odpalił, ufff! Dotoczyłam się do garażu.

Trzecia jazda to już mały placyk i kawałek asfaltu. Wypuściłam się na chwilę w teren, ale było po deszczu i jak mi koło znów uciekło na kałuży (na szczęście bez skutków ubocznych) – to pokornie wróciłam na placyk. Na prostej ćwiczyłam zmiany biegów (jeszcze się trochę motam), a na placyku ósemkę między dwoma butelkami.

Mam obolałe mięśnie rąk, nawet te – których istnienia nie podejrzewałam. Biceps cieniutki, no ale pewnie się wyrobi, bo przy Stringu – to siłownia jest gratis! 😉

p.s. Kierunkowskaz się naprawia – dzięki Paweł!

p.s.2. Nie znalazł by się jakiś życzliwy kolega czy koleżanka, żeby mi pokazać, co mam robić z tym piachem-zabójcą?? 😉 (cyklistka.moto@gmail.com).

Zakup motocykla – krok drugi (część 2)

Za dużo tego Wołczyna nie pozwiedzałam, bo Pan przyjechał po mnie autkiem na stację – ciekawe, czy taki przywilej mają tylko blondynki kupujące pierwszy motocykl? 🙂 Sprzedawca okazał się być mężczyzną w moim wieku, więc przeszliśmy „na Ty” – a na imię ma Artur. Motocykle, które sprowadza z Niemiec i Francji stały w garażu, a wśród nich mój kandydat na pierwsze moto – Derbi Senda 125.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to poodpryskiwana farba na błotnikach (jak to kobieta – na wygląd zwracam uwagę :-)), potem się miło zaskoczyłam jego wysokością – bo na moje 173 cm wzrostu, to kładę stopy na ziemi na styk.

Artur mi go odpalił na zewnątrz (silnik ładnie chodził) i zaprosił na jazdę. Hmmm w tym momencie się zawahałam, mając na uwadze moje strzelanie ze sprzęgła i inne niedoskonałości jazdy. Więc, najpierw poprosiłam o to, żeby sam na niego wsiadł. W sumie fajnie przyśpieszał i wyglądał (motocykl oczywiście :-)), więc odważyłam się na przejażdżkę. Ruszyłam bez większego problemu (szok), skręcało się bosko (szczególnie w porównaniu z Yamaha TW z kursu), tylko… ja nie umiem zmieniać biegów (taki mały zonk :-)). Za namową Artura wbiłam tą dwójkę przy niefajnym skoku obrotów 🙂 i wtedy jechało się jeszcze lepiej…

Artur okazał się być wyrozumiałym sprzedawcą, wprawdzie nie mógł się nadziwić, że jeżdżę tylko na jedynce, ale cierpliwie odpowiadał na każde moje (nawet głupie) pytanie. A nawet pokazywał, co i jak robi się przy motocyklu np. smaruje łańcuch i czyści „na błysk”! Zaoferował też pomoc w polakierowaniu tych błotników, ale doszłam do wniosku, że lepiej to zrobić, jak już się nauczę jeździć :-). Posprawdzałam parę spraw, jak „żubr” mi przykazał i wyglądało na to, że nie ma przy Derbi żadnych pilnych wydatków. Bo biorąc pod uwagę, jaka będę wkrótce spłukana – to ma dla mnie wielkie znaczenie… Cena też była satysfakcjonująca!

Artur miał też inne 125-tki, ale supermoto podobało mi się najbardziej. Z dużych motocykli to oczywiście Yamaha Tenere mnie ciągnęła, może za parę lat (biorąc pod uwagę moje postępy w nauce) – to się na taką przesiądę :-). A Artur sam jest pasjonatem motocykli, jeździ największym motocyklem, jaki w życiu widziałam – BMW K1200LT. To chyba taka limuzyna wśród motocykli :-).

Porobiłam fotki i zostawiłam sobie czas na zastanowienie się, aczkolwiek byłam już prawie na TAK! TAK! TAK!