Czarna Góra na 4 moto – zdobyta!

Moja druga wyprawa na Czarną Górę obyła się bez zwiedzania bezdroży, ale w doborowym towarzystwie trzech sportowych motocykli. Początkowo miałam jechać tylko z Mają (Ninja 250), ale ona wrzuciła temat na forum i znalazła się jeszcze jedna koleżanka – Katja z taką samą Ninja i kolega Mati na CBR-ce 600RR. Wstępnie nie byłam przekonana, co do pomysłu targania na naszą wycieczkę CBR – bo bałam się nacisku na prędkość, ale w sumie niepotrzebnie…

tlumik_przedWstałam rano nieco za wcześnie, ale jak się okazało potem – dodatkowy czas bardzo się przydał. Wyciągnęłam Stringa i postanowiłam go trochę z błota umyć, bo lansować się jedzie trochę dalej niż zwykle ;-). Uklękłam koło wydechu i patrzę, a tam dziura na mocowaniu i to nie taka zwykła – bo na wylot! Mój tłumik trzymał się tylko centymetrem zardzewiałej blachy na górze i centymetrem na dole, reszta była ażurkiem. Jedna większa dziura w asfalcie i tłumik by się zerwał. tlumik_poZadzwoniłam do mojego mechanika, ale on na zlocie, więc podepchałam moto do mechanika samochodowego, którego na szczęście mam obok i on mi to „zasmarkał”. Powiedział, że na pół roku powinno dać radę, a potem ten kawałek rury bądź tłumik trzeba wymienić. Pierwsze kłopoty zażegnane, ale nadciągały kolejne ;-).

Ekipa zrobiła w tym czasie zakupy i po mnie przyjechała. Wesoło wstępnie sobie pogadaliśmy. Ostrzegłam też, że wjeżdżamy na górę, a potem będą 2 zakręty 180 stopni. I że wolałabym, żeby wtedy jechali przede mną, bo nie będę ich hamować a i schodzić na kolano też nie ;-). Zastanawiałam się, jak ustawić szyk na 4 motocykle (w życiu nie jechałam z taką bandą), ale każdy ustawił się jak chciał sam i zdało to egzamin.

Wjechaliśmy dziurawym asfaltem na górę i jak już był super gładki w dół – to pomachałam, żeby mnie wyprzedzali. O dziwo pierwsza pojechała Katja (3 miesiące stażu na Ninja), potem Maja i Mati. Jak zobaczyłam przed zakrętem 180, że zbyt długo palą mu się stopy – to już wiedziałam, że coś się stało… Na poboczu leżała Ninja, a Katja stała obok w jednym kawałku, na szczęście. Okazało się, ze jak już się zorientowała, że w zakręt się nie złoży – to postanowiła pojechać prosto w polną drogę. Pech chciał, że trafiła tam, na jedyną w okolicy podeschłą kałużę – no i moto odleciało.

Po podniesieniu Ninji odnotowano następujące straty: pęknięty plastik koło siedzenia, zgięta wajcha do biegów, wypadnięty kierunek i kanapa, złożony crashpad i parę rys na owiewce. Do tego motocykl wydawał jęczące dźwięki (ponoć ten model tak ma), co nadawało nieco tragizmu tej sytuacji, ale poczucie humoru nas nie opuszczało. Lekkie dolegliwości udało się naprawić na miejscu, jedynie nie było wiadomo, czy da się nadal wbijać biegi? Ale Katja przejechała się kawałek i stwierdziła, że możemy jechać dalej. A jęczące dźwięki swojego motocykla skwitowała: „nie jęcz, nie jęcz, ładniejszy nie będziesz” ;-). Na trening już byśmy nie zdarzyli, ale na sam wyścig było jeszcze mnóstwo czasu…

Przeprowadziłam ekipę przez Kłodzko. Taki mały mój String a przywódca stada ścigaczy 😉 – ciekawie to musiało wyglądać. A potem tradycyjnie machnęłam, że mogą „dzidować” do samej Bystrzycy. Za każdym razem dostawałam zawału, jak mnie Mati wyprzedzał – bo szybkie to, głośne i nigdy nie wiesz kiedy zaatakuje ;-).
Potem dołączyła do mnie Maja, następnie reszta ekipy i zrobiliśmy wspólną przeprawę przez Bystrzycę, a dalej na Idzików. Kręta i gładka trasa na Sienną bardzo się im spodobała i już planują wrócić tam za tydzień.

Zaparkowaliśmy pod samą blokadą drogi, gdzie stało dwóch panów policjantów-motocyklistów. Pogadaliśmy z nimi i zrezygnowaliśmy z leśnego objazdu, bo to nie trasa pod ten typ motocykli. Oczywiście pozazdrościli naszemu koledze takiego doborowego towarzystwa ;-), ale nie dali się zbajerować, żebym zrobiła sobie foto na ich motocyklu.

Kilometry w górę zrobiliśmy pieszo. Najbardziej obładowana była Katja, bo wzięła ciuchy letnie na przebranie i musiała nieść skóry, i ciężkie buty. Popakowała się częściowo w plecak, po czym, po drodze – cała jego zawartość wysypała się na asfalt. „Przynajmniej teraz wiesz, co tam nosisz ;-)” – powiedział na pocieszenie mijający nas kibic.

piknikJak obiecałam, tak piknikowa była atmosfera – wszędzie kocyki i parasole. Rozbiliśmy się najpierw w cieniu, a na sam wyścig przenieśliśmy się bliżej trasy. Mi to oczywiście wystarczy ryk wyścigówek, żebym miała skok endorfin. Dziewczynom się podobało, ale bez szału. Mati stwierdzał, że w zakręcie by je objechał, ale na prostej mają odejście godne szacunku i już by nie dał rady. Były różne motocyklowe rozmowy i ogólnie wesoły klimat. Potem Mati nas opuścił, a my zmieniłyśmy miejsce na bardziej widowiskowe – zakręt 90 stopni, gdzie do końca nie było wiadomo, czy wyhamują i się zmieszczą, czy nie? To się dziewczyną bardziej spodobało, bo już jakieś ryzyko było. Szczególnie, że auta jechały „wprost” na nie ;-). Generalnie gdzie się nie pojawiłyśmy, to były komentarze typu: „wow, patrz, patrz! Dziewczyny na motocyklach!”. Facetom jak nie pokażesz, to nie uwierzą, że istniejemy! 😉

Robiło się coraz chłodniej, a wypadek na niższym poziomie trasy, spowodował przerwanie wyścigu na dłuższą chwilę. Wyruszyłyśmy z powrotem koło 18. Ja miałam stresa, myśląc o tych serpentynach pokonywanych „z górki” i to wśród aut wracających z wyścigu kibiców. Dziewczyny były w swoim żywiole, więc pognały przodem i pożegnałyśmy się już ostatecznie – na wyjeździe na Bystrzycę. Serpentyny jakoś przeżyłam, tylko słońce strasznie po oczach dawało. Jacyś kibice mi siedzieli na tyłku, potem wyprzedzili i wystawili OK-ejkę przez szybę. Miło ;-).

Wracałam sobie swoim tempem do samego domu i rozmyślałam o tym, jak charakter motocyklisty wpływa na jego jazdę i wybór motocykla. Ja nie czuję sportowych maszyn, ale spędzając sobotę w środowisku ich wielbicieli – zrozumiałam o co właściwie im chodzi ;-). To jest kwestia osobowości, sprytu i pragnienia adrenaliny. Gdyby mi ktoś dał sportowy motocykl, to potraktowałabym to, jako karę. Oni by byli wniebowzięci! Ja „pyrkając” motocyklem uśmiecham się do świata, oni „dzidując” uśmiechają się z przypływu adrenaliny! Jesteśmy tak różni, a jednocześnie robimy, niby to samo…

p.s. Ręka dała radę, tylko raz zdrętwiała i wieczorem coś tam bolała. Bardziej szyja mi dokuczała od tej ciągłej walki z wiatrem o utrzymanie głowy w pionie 😉

Wyprawa na Czarną Górę cz.1

Po lekkim śniadanku wyruszyłam na swoją pierwszą wyprawę turystyczną. Mam niedaleko fajny skrót do Kłodzka przez szczyt góry, mogłam więc poćwiczyć przed zaatakowaniem Czarnej Góry. Droga pod górę jest dość dziurawa, ale na Stringu to nie robi wrażenia, dziury to on łyka tak, że prawie ich nie czuje. Z górki jest już nowy asfalcik, bo to już inna gmina ma ;-). Zdecydowanie wolę podjazdy, niż kręte zjazdy – przynajmniej na tym etapie moich umiejętności…

A Kłodzko to oczywiście wielka dziura (czytaj: dolina) i tam słońce nie wschodzi tak po prostu. Tam musi być mgła i zimno jak cholera. Zęby mi szczękały tak, że trzęsły mi się nawet kolana ;-).

Dopiero jak wyjechałam na wioski to zrobiło się przyjemnie ciepło. Nie jechałam główną trasą, tylko równolegle idącą, krętą drogą przez wioski. Super widoki gwarantowane! No i niestety pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni i końca sezonu motocyklowego…

Spodobało mi się przekładanie z jednego zakrętu w drugi! Nie powiem, żebym to robiła, jak rasowa motocyklistka – ale na miarę moich możliwości, czyli nie za szybko i pod kontrolą. Było nieźle! 😉 Tak się nakręciłam, że przejechałam wyjazd na trasę i wjechałam do Bystrzycy Kłodzkiej.

„Koniec języka za przewodnika” – to chyba myśl przewodnia tej wyprawy, bo parę razy użyć go musiałam. Sympatyczny Pan wytłumaczył mi jak wydostać się z tego miasta najkrótszą drogą. Potem kilometr ruchliwej trasy i znowu zjazd w stronę Czarnej Góry.

Idzików i wjazd na górę to super trasa, idealny asfalt i sporo zakrętów. Nie dziwiło mnie więc, że motocyklistów tam nie brakuje. Większość była rozczarowana zamknięciem drogi na czas wyścigu górskiego, a ja właśnie na ten wyścig zmierzałam. No może nie w linii prostej, bo po drodze trochę mnie zniosło w błotko ;-).

Podjechałam pod zakaz wjazdu (na trasę wyścigu) i miałam do wyboru, dróżkę w prawo i w lewo. Jako, że orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną – pojechałam tam, gdzie diabeł nie może ;-)! Dróżka po lewej była fajna, szeroka i się trochę nią zagalopowałam. Spotkałam jakiś turystów, którzy mnie uświadomili, że się od Czarnej Góry oddalam, a nie ją objeżdżam ;-). Miałam czas, to i błądzić miło, więc wcale nie wróciłam – tylko odbiłam w boczną drogę. Zdecydowanie to była najgorsza decyzja tego dnia!

Droga wyglądała na bezpieczną, aż tu nagle przy lekkim nachyleniu złapałam błoto i ratowanie było bardzo intensywne! String zachowywał się jak koń próbujący zrzucić jeźdźca, to na lewo, to na prawo. Nie wiem co zrobiłam (bo byłam w szoku), ale jakimś cudem skontrowałam te jego wyskoki i zatrzymałam się na dole. Nie mogłam złapać oddechu… A to było dopiero preludium kłopotów! Co robi uparta blondynka, jak się przestraszy? No przecież nie zawróci ;-)!

Wyjechałam na wielką polanę i nie mogłam znaleźć dalszego ciągu drogi, był jakiś jej zarys, więc tam pojechałam. Wpakowałam się do lasku, droga w dół początkowo była OK, a potem składała się już tylko z dwóch błotnistych i głębokich kolein. Hamowanie z górki skończyło się wypadnięciem z siodła i nabiciem sobie dwóch wielkich siniaków na nogach! Nie powiem, że się nie wkurzyłam! Ale na powrót w górę nie było szans, jedyna możliwa droga – to była ta przed siebie… Sprowadziłam motocykl na dół na nogach. Gorzej być nie może? Oj, może!

Wyjechałam na polanę, a tam dom. Jeden, jedyny w środku lasu! Więc i muszą się ludzie stąd jakoś wydostawać. Pomyślałam o tym, żeby zapukać i spytać o najlepszą drogę, ale zaczęło szczekać na mnie jakieś stado psów – to się rozmyśliłam. W horrorach to na takich odludziach zawsze mieszkają mordercy 😉 – więc dobrze zrobiłam.

Od domu szła dróżka, ktoś nią wyjeżdżał traktorem, więc nią udałam się w dalszą drogę. Nie powiem, żeby błoto rozjeżdżone oponą traktora było proste do jazdy! Podjazd pod górkę i… String złapał ślizg w poprzek i zgasł. Utrzymałam się na nogach! No i się zaczęło…

Podjazd był po błotnistej ziemi i totalnie mokrej trawie. Musiałam ruszać puszczając hamulec, bo w innym przypadku staczałam się do tyłu. Chyba z 10 razy próbowałam ruszyć, a nawet jak się udało – to po paru metrach znowu wpadałam w poślizg i ruszanie od nowa! Tylne koło było totalnie zabłocone i nie łapało przyczepności! A brakowało mi kilku metrów do szczytu, gdzie droga już była wyschnięta. Opadłam z sił i nie miałam pomysłu, jak wybrnąć z tej sytuacji!

Samochód osobowy tu nie dojedzie, a nawet nie wiedziałam zbytnio, gdzie jestem! Próbowałam Stringa podepchać do góry, ale nie jestem facetem, więc za daleko nie pojechałam ;-). Poddałam się, porozpinałam się, ściągnęłam kask. Jedyne, co mi pozostało, to wrócić się do domu „mordercy”, albo…

Ciąg Dalszy Nastąpi… 😉