„Za górami, za lasami, za zamkami” – relacja z wycieczki cz. 2 (Bieszczady i Słowacja)

W Bieszczadach planowaliśmy 2 noce, tym bardziej ucieszył nas fakt, że dostaniemy własną chatkę. I to jaką! Pełną historii Sadybę, którą właściciele przywrócili do stanu używalności i obecnych standardów, pozostawiając jednak sporo z jej dawnego wyglądu. Zobaczcie sami, jak wyglądała ona przed:

i po remoncie:

Tym razem nasz pobyt w Bieszczadach miał być typowo wypoczynkowy, a spragnionych zakrętów zapraszam do relacji z naszego, poprzedniego tam pobytu. Spało się bardzo wygodnie i (o dziwo!) cicho, bo okna stare, ale jednak nadal izolują. Poza tym w gorące dni, gdy chata była zamknięta – to w środku panował przyjemny chłód.

Rano postanowiliśmy zrobić sobie mały spacer wzdłuż Jeziora Myczkowskiego. Większość linii brzegowej to prywatne miejsca, ale udało nam się znaleźć takie, ogólno-otwarte, dla wędkarzy. Postanowiliśmy iść dalej linią brzegową, choć napotykaliśmy nieco naturalnych przeszkód np. zwalonych drzew, czy wciągającego, bagnistego podłoża, aż do miejsca, gdzie już całkiem teren był zalany i trzeba było zawrócić.

Emil miał już zaplanowane popołudnie, bo mecz polska reprezentacja akurat miała grać, a ja trochę w tym czasie poczytałam i poleniuchowałam. Po krzykach na wiosce łatwo wyliczyłam, że gol dla nas był jeden, a wynik nie był zadowalający… Poznałam przy okazji mieszkańców spod okolicznych kamieni – dwie jaszczurki, nawet już nieco oswojone z obecnością człowieka. W Myczkowiance (gdzie serwują pyszne domowe posiłki) są 3 koty i 2 psy (jeden tak sobie nas upodobał, że przychodził do nas sobie „pomieszkać”). A wieczorem zaintrygowała nas jakaś muzyka i się okazało, że pod Myczkowianką, tak na spontanie grają sobie i śpiewają goście. Super!

Kolejnego dnia od rana znowu na motocyklach, do pokonania 350 kilometrów. Tym razem poniosło nas w stronę Tatr, ale od strony słowackiej. Dotarliśmy tam, omijając główne drogi, przez Cisną i Magurski Park Narodowy. Drogi były fajne i w większości kręte, choć momentami asfalt nie zachwycał. Po drodze mijaliśmy znaki, żeby uważać na wilki i niedźwiedzie, ale (na szczęście) żadnego z nich nie spotkaliśmy.

Na Słowacji zależało nam najbardziej na przejechanie trasy 537 u podnóży Tatr Wysokich. Nie było zimno, ale też i nie słonecznie – może dlatego jakoś nie było wielkiego zachwytu nad górską panoramą. Super jest być pod tak wielkimi szczytami, krajobrazy są przepiękne, ale czułam taki niedosyt, że nie można podjechać bliżej. Mimo, że co chwilę była asfaltowa droga w stronę gór, to każda opatrzona zakazem wjazdu dla samochodów i motocykli. Jakość drogi była zmienna, ale zakręty zdecydowanie umilały podróż.

Przed wyjazdem do Słowacji nasłuchałam się o wysokich mandatach i ograniczeniach prędkości (które u nas wszyscy mają w d…) . I wiecie co? Całkiem mi się to spodobało! Jedzie się na luzie, wszyscy w równym tempie. Żadnych narwanych, do wyprzedzania za wszelką cenę, kierowców. Byłam na urlopie i odpoczęłam na drodze. Serio. W Słowacji czułam się bezpiecznie jako motocyklistka. Fakt, nieco się człowiek umorduje, jak miejscowość ma kilka kilometrów i trzeba jechać te 50 km/h, ale za to kraj ten ma dużo niższe notowania wypadków ze skutkiem śmiertelnym od Polski.

Niedaleko miejsca docelowego zatrzymaliśmy się na tankowanie, a na stacji spotkaliśmy sympatycznego, słowackiego motocyklistę. Jego zdaniem te ograniczenia prędkości to jakiś mit, „motorków” policjanci nie zatrzymują, ale lepiej w zabudowanym tych 80 km/h nie przekraczać 😀 . Przy okazji nasz nowy kolega zaprowadził nas do knajpki, gdzie warto zjeść. Stwierdziliśmy, że może spróbujemy steka po słowacku. Ale to co dostaliśmy, zaskoczyło nas zupełnie ponieważ stek był dość mały, a do tego ugotowany!

Dwie kolejne noce mieszkaliśmy w domku Privat Abeta w miejscowości Pavlova Ves. Odkryliśmy to miejsce wracając z Chorwacji i chętnie tam wracamy. Bo to osobny domek na jednym podwórku z domem właścicieli, do dyspozycji czysta kuchnia i łazienka, a przede wszystkim motocykle są bezpieczne na osłoniętym, prywatnym terenie. Do tego piękne, górskie widoki. Tam też pies postanowił trochę z nami pomieszkać, szczególnie jak coś gotowaliśmy haha.

C.D.N.

Plażing przy Jeziorze Solińskim i Mała Pętla Bieszczadzka

Pora kontynuować bieszczadzką opowieść wakacyjną…
Poranek w Bieszczadach przywitał nas piękną pogodą, jednak prognozy na kolejne dni nie były już tak kolorowe. Postanowiliśmy, że tuż po śniadaniu pojedziemy nad Jezioro Solińskie. Marcin z Myczkowianki nakierował nas na bardziej odludne miejsce, bo niestety turystycznie jest to teren mocno oblegany. Aby się dostać na tą plażę musieliśmy pokonać dosyć stromą skarpę. Ale było warto, bo na początku było tam tylko parę osób, a w szczycie może z 15-stu plażowiczów.

Nie jestem fanem wody o nieznanej głębokości, a może fanem wody wcale nie jestem hehe (choć była przepiękna i czysta), więc wykorzystałam ten czas na łapanie opalenizny. Odkąd jestem motocyklistką to całe lato chodzę blada! Jakoś trudno jest opalić nogi w motocyklowych spodniach 🙂 . Przez chwilę ekipa wpadła na pomysł, by mnie zatopić, ale na szczęście im przeszło i skończyło się na małym spacerku w wodzie.

I tak na nic była ta orzeźwiająca kąpiel, jak potem przy 35 stopniach Celsjusza trzeba było się wspiąć z powrotem na parking i poubierać w motocyklowe ciuchy. Na ochłodę był prysznic i pyszne, ręcznie robione pierogi z jagodami na obiad. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na Soliński deptak i zaporę. Jednak tam już było dosyć tłumnie, a na straganach miejscowe wyroby mieszały się z totalną chińszczyzną.

Jak ruch obiadowy nieco zelżał, to Marcin mógł się nieco wyrwać z pracy i pokazać nam bieszczadzkie trasy motocyklowe. Już jadąc do Myczkowianki i Soliny – zakręty były fantastyczne, jednak nie przypuszczałam, że bieszczadzkie drogi mogą być jeszcze bardziej pokręcone!

Wyobraźcie sobie, że składacie się w zakręt, który wygląda na 180 stopni, jedziecie, jedziecie, a on się wcale nie kończy! Macie już wrażenie, że zatoczyliście koło, a dopiero wtedy droga się prostuje. Niesamowite zaskoczenie i fantastyczne uczucie! Było tak ze 3 razy i mnóstwo innych zakrętów, i ich sekwencji. Na postoju każdy z nas się cieszył, jak głupi do sera! To plac zabaw dla motocyklistów! 🙂 Przy czym asfalcik równy, czyściutki i przyczepny.

W tamtym momencie zakochałam się w Bieszczadach na amen! Marcin zawiózł nas także do kultowej Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, gdzie przywitała nas jej właścicielka. I tuż przed zmrokiem wróciliśmy do Myczkowianki.

CDN