Testy, testy, testy…

Dzięki współpracy z Yamahą, Modeką i Inter Motors podczas swojego wyjazdu do Chorwacji mogłam testować motocykl MT-07, odzież i tekstylne sakwy. Miałam to szczęście, że produkty, które otrzymałam w pełni spełniły moje oczekiwania, a opisuję je w poszczególnych artykułach na motocaina.pl :

– Yamaha MT-07 w podróży

– Jasny komplet odzieży damskiej Modela Belastar Lady

– Sakwy tekstylne, boczne Oxford X50 oraz centralny rollbag Oxford RT60 od Inter Motors

– Letnie rękawice Modeka Air Ride

Moto-Chorwacja: dzień 10 i 11, powrót przez Węgry, Słowację do Polski

Rano dość szybko się spakowaliśmy i wystartowaliśmy o 9 w stronę słowackiej granicy, do pokonania było ok. 380 km. Kilometry leciały dość szybko, bo nie było już tak kręto. Początkowo przez kolorowe pola i winnice, następnie droga 82 – fajna też, a jak dojechaliśmy do krajowej 66, to już był tam spory ruch i mnóstwo ciężarówek. Po drodze zatrzymaliśmy się na smaczny, choć mały obiad w ludowej knajpie i w pięknych okolicznościach przyrody (górskie pasma ciągną się przy trasie od Bańskiej Bystrzycy) pokonywaliśmy kolejne kilometry, czasem całkiem kręte.

Zwykle prowadziłam, bo było sporo wyprzedzania. Potem odbiliśmy w bok w stronę Mikułasza, gdzie zamówiliśmy nocleg w Privat Abeta (Pavlova Ves), ponieważ wszystkie znaki na ziemi i niebie znowu zapowiadały burze i znaczny spadek temperatury. Tak też zresztą było… a my w fajnym domku z własną kuchnią i łazienką oraz cudownymi pierzynami.

Rano czekał na nas ostatni dzień wycieczki (ok. 400 km), słowacka kręta droga numer 584 z widokiem na niskie Tatry. Ruszyliśmy, minęliśmy Tatralandię i zamarzłam – okazało się, że ubrałam się zdecydowanie za lekko, jak na górskie warunki o poranku. Zatrzymałam się i ubrałam cieplej. Droga była cudna, równa i kręta, jednak musieliśmy na niej uważać, bo ulewa naniosła sporo piasku w zakrętach. Po drodze mijały nas wozy porządkowe, które spłukiwały i zamiatały asfalt w obie strony (szok!). Stawaliśmy czasem na fotki, mijaliśmy fajną zaporę, ale drugie śniadanie postanowiliśmy już zjeść po stronie polskiej.

Do ojczystego kraju wjechaliśmy przez Beskidy. Ależ tam były cudne widoki! Choć asfalt momentami tragiczny, potem wskoczyliśmy na równą, krętą drogę 941. I to by było na koniec z atrakcjami i widokami.


Przebiliśmy się w bólach przez Górny Śląsk, obiadek i trasa 45 w stronę Opola, potem 94 do Wrocławia. Plus z tego taki, że kilometry w miarę szybko nakręcaliśmy, ale jazdę po Polsce uważam za najbardziej męczącą i stresującą z całej wycieczki. Znów trzeba mieć czujność na każdego kierowcę obok i ciągle wyprzedzać jakieś „zawalidrogi”. Wróciliśmy do kraju, domu i rzeczywistości, w której żyć jakoś teraz trzeba 🙂 . Za to bogatsi w doświadczenia, mający w głowie jeszcze te cudne widoki i kolejne spełnione marzenie w kieszeni…

Myślę, że czerwiec i wrzesień to najlepsza pora na motocyklowe objeżdżanie Chorwacji. Temperatury ok. 30 stopni są do wytrzymania, ceny są ciut niższe, niż w sezonie. A przede wszystkim nie ma wtedy już tłumów turystów na plażach, w atrakcyjnych punktach i na drogach, dzięki czemu można swobodnie cieszyć się jazdą po krętych drogach i cudnymi widokami! Z całego serca polecam ten kierunek i z pewnością tam jeszcze wrócę!

Moto-Chorwacja: dzień 8 i 9, Balaton

Kolejnego dnia udaliśmy się w stronę granicy węgierskiej. Zmęczenie dopadło mnie straszne, psychiczne i fizyczne. Ostatnie zakręty przed granicą przejeżdżałam na wprost, albo na kwadratowo, jeżeli tylko nic z przeciwnej strony nie jechało. Nie wiedziałam, że można czuć takie zmęczenie, by nie mieć siły się składać w zakrętach haha.

Na granicy dokumenty nasze i motocykli zostały sprawdzone przez policjantów z obu krajów. Zatrzymaliśmy się w cieniu na pauzę i pan z posterunku podszedł do nas, spytać czy wszystko OK i nawet zaproponował nam sprawdzone miejsce na obiad.

Na Węgrzech urzekło mnie zachowanie motocyklistów, którzy witali nas uniesioną dłonią z daleka. Drogi węgierskie całkiem nam przypominały polskie, czasem gładkie (zwykle na skrzyżowaniach z większą drogą), ale częściej łata na łacie, koleiny i wyboje. Wszędzie sporo wozów policyjnych i ustawionych nad drogą, olbrzymich fotoradarów. Ale nie narzekaliśmy, bo w tym kraju chociaż było nas stać na jedzenie: obiad dwudaniowy, mięsny z napojami i kawą dodatkowo, dla dwóch osób kosztował ok. 70 zł. Testowaliśmy słynne, węgierskie gulasze, choć ciężko tu było coś wybrać z menu, bo język węgierski w mowie i w piśmie nie jest łatwy, raczej zupełnie niezrozumiały.

No i upolowaliśmy dwie (niebieska z Chorwacji, zielona z Węgier), bardzo zabawne z punku widzenia naszego języka, tablice:

Dotarliśmy do Balatonu, który pierwszego dnia jakoś nas nie zachwycił, zapewne to dlatego, że mieliśmy w głowie jeszcze cudowne widoki z Chorwacji. Znaleźliśmy pole namiotowe Tomaj Camping w dobrej cenie, dobrą oceną w necie też, jednak w weekend chyba tam nikt nie sprzątał, bo warunki w łazienkach były masakryczne. Narozlewana woda, trupy owadów wszędzie i generalnie słabo z czystością. Zostaliśmy nad jeziorem jeden dzień dłużej, to już obsługa nieco ten bajzel ogarnęła.

Namiot rozbiliśmy blisko wody, niedaleko był bar z posiłkami i napojami, bujane ławki na łańcuchach i niestety nieczynne już molo. W nocy spałam słabo, bo zaczęło lać i grzmieć, a wiadomo, jak to w namiocie – wszystkie dźwięki są jeszcze bardziej wyostrzone. Kolejna burza przeszła bokiem ok. 4 rano. Poranek powitał nas na szczęście czystym niebem, skusiliśmy się nawet na zamówienie jajecznicy i kawkę nad wodą. Dzień ten przeznaczyliśmy na straty haha, czyli na odpoczynek a nie jazdę, bo bardzo tego potrzebowaliśmy. Moja chora ręka też już była zajechana, a przed nami zostały dwa dni po prawie 400 kilometrów.

Odpoczęliśmy po śniadaniu i dotarło do mnie, że mam nic nie robić? Ale jak to? Haha Zaraz wszystko przemyślałam i zaczęłam namawiać Emila, że skoro jutro trzeba przejechać całą Słowację, to my nic z tego Balatonu nie zobaczymy! Wniosek – trzeba go obejrzeć teraz, już, zaraz 🙂 . Emil początkowo był przeciwny, mówił, że mogę pojechać przecież sama. Ale już po chwili zmienił zdanie i stwierdził, że w sumie do Balatonfured, te 40 km, można by się przejechać na jednym motocyklu. I tak to zamiast leżenia plackiem na plaży, znów byliśmy na motocyklu – to już chyba uzależnienie?

Dojechaliśmy do jakiegoś deptaka z pamiątkami, gdzie zaparkowaliśmy i tam też zaopatrzyliśmy się w upominki dla rodziny i znajomych (a dla niektórych już wieźliśmy Proseco z Chorwacji). Przespacerowaliśmy się promenadą i doszliśmy do małego portu, kupiliśmy sobie lody. Wszystkie plaże były prywatne i odpłatne, ale fajne jest to, że do miasteczek przy jeziorze można dojechać pociągiem.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy fajnych koniach z drewnianych klepek i militarnym muzeum. Ruch był spory i markety pozamykane, bo się okazało, że w poniedziałek jest u nich jakieś narodowe święto. Udało nam się dorwać mały sklepik, ale Emil przyniósł piwo, zamiast chleba, mówiąc że zakupy alkoholowe wychodzą mu najlepiej. Patrzę, a on niesie Radlery 0%, czyli chyba jednak nie! Haha W kolejnym sklepie udało się już kupić cudny, prawdziwy, długo świeży i mięsisty węgierski chleb oraz białego, półsłodkiego Tokaja na wieczór.

A wieczór był cudny! Zjedliśmy późny obiad, wzięliśmy sobie Tokaja na tą bujaną ławeczkę i wreszcie luuuuuzik. Woda Balatonu jest niby turkusowa z daleka, ale z bliska mocno mętna, a po wejściu do niej już całkiem brunatna. Tuż przed snem Emil mi przypomniał, że miałam zszyć żabę, bo jej głowa odpadła. Wyciągnęłam mini zestaw z igłami, zszyłam i poszłam spać. Rano się okazało, że Żaba Frania ma plecy z przodu! I chyba z tego powodu żaby w szuwarach tak rechotały głośno całą noc haha.