Całą grupą przeszliśmy przed budynek Wordu, oczekując na swój egzamin na mieście. Oczywiście nadal miałam nazwisko na „W” i byłam w kolejce ostatnia ;-).
Moi towarzysze niedoli okazali się bardzo sympatyczni i wcale nie wyciągali 1001 powodów, za które można oblać. Rozmawialiśmy o tym, jak się uczyliśmy jeździć (czytaj: jak na nas krzyczeli instruktorzy ;-)), jakie mamy wymarzone motocykle, co robiliśmy na wakacjach itp. Byleby, oderwać myśli od zbliżającej się chwili – tej w której dostanę szansę na bycie legalną motocyklistką. A ona była coraz bliżej… Na szczęście z frontu dopływały pozytywne informacje, bo każda ze zdających przede mną osób – egzamin zaliczała (z błędami na koncie lub nie).
Na koniec zostałam sama z tej mojej grupy i zaczął mnie wtedy ogarniać stres niebywały. Momentami wydawało mi się, że słyszę bicie własnego serca! Nie zastanawiając się długo, wybrałam „ciekawy wizualnie obiekt” czekający na inny egzamin i go zagadałam. A, że czekał na egzamin na ciężarówki, to było o co pytać ;-). Nie, nie – to nie jest mój plan na kolejne szkolenie, choć mając lat 15 przemknął mi ten zawód przez głowę.
Czas strasznie się dłużył, osoba przede mną jechała dłużej o 15 minut od pozostałych. Po prostu zbliżała się godzina największego ruchu we Wrocławiu – czyli piątek o 16. No i moja godzina egzaminu jednocześnie!!! Stres narastał we mnie z minuty na minutę i wyobrażenia były coraz czarniejsze.
Wreszcie podjechali po mnie. Kierowca z e-L-ki (ten co wozi egzaminatora) był bardzo sympatyczny i próbował mnie rozluźnić, bo chyba miałam wielkie przerażenie w oczach ;-). Założyliśmy łączność, kask i poszłam przygotować się do jazdy. Znowu ten mętlik w głowie – czego to ja miałam nie zapomnieć przygotowując się do jazdy?? 😉
W momencie wyjechania na drogę, stało się coś, czego nie spodziewałam się, ani trochę. Minął mi cały stres! Zamienił się w maksymalną koncentrację na jeździe. Czułam się jak saper wypatrujący oznak zagrożenia, a uwierzcie było co obserwować: rowerzyści, piesi poza pasami, sznury samochodów, auta na pierwszeństwie i jeszcze jakaś zepsuta ciężarówka na moim pasie! Na żadnej mojej lekcji jazdy tyle się nie działo, na żadnej nie obracałam tyle razy głową ani nie machałam, aż tyle kierunkowskazem. Uratowała mnie, ta cudownie poczęta – koncentracja.
Jeszcze zanim nauczyłam się jeździć, już miałam wbite to głowy przez instruktora „głowa->kierunkowskaz->głowa”, te odruchy pozwoliły mi na płynne pokonywanie tych wszystkich przeszkód. A wakacyjne ćwiczenia na Stringu poprawiły moją płynność jazdy i wachlowanie biegami. Dzięki temu mogłam liczyć na pozytywnie zdany egzamin.
Jeden zakręt został mi do zakończenia egzaminu i już chyba byłam myślami w Wordzie, bo znacznie przesadziłam z prędkością podczas skręcania. Mało brakowało, a wyrzuciło by mnie na sąsiedni pas, zrobiłam szybkie i odruchowe ratowanie – zwiększając pochylenie. Udało się! Ale serce waliło mi jeszcze dobrą chwilę… Głupio by było tak zawalić, prawie na mecie!
Dojechaliśmy do ośrodka, zostałam zaproszona do samochodu i otrzymałam kartę egzaminu – nie popełniłam ani jednego błędu! Pan egzaminator uśmiechnął się (naprawdę!) i powiedział: – „Jechała Pani przyzwoicie”. Tez zwrot „przyzwoicie” nigdy nie był dla mnie tak wartościowy, jak w tamtym momencie! WOW, jechałam przyzwoicie! 😉
Pierwszy telefon wykonałam do instruktora, który bardzo się ucieszył z mojego zdanego egzaminu i jednocześnie przyznał się do małego kłamstewka, ratującego mi nastawienie do egzaminu. Jak przed jazdą mi mówił, że ten egzaminator lubi kobiety, to bliżej prawdy było to – że sądzi, iż kobiety nie powinny siadać na motocykle.
Ale przecież mnie to nie dotyczy, bo ja jeżdżę przyzwoicie! 😉