Opowiedziałam Wam już o mojej nadmorskiej wyprawie, a teraz pora na filmowe podsumowanie od Marcina:
Nadmorska wyprawa cz. 4 – Unieście i pełen wrażeń powrót
Ostatni dzień pobytu nad morzem postanowiliśmy przeznaczyć bardziej na odpoczynek, niż jeżdżenie. W końcu byliśmy nad morzem, mieliśmy urlop, a odpoczywaliśmy biernie jedynie wieczorami. Rano pożegnaliśmy się z Dominiką, Krzyśkiem, a także Marcinem B., który musiał już wracać do Wrocławia. Trudno uwierzyć, ale konik polny na jego motocyklu przetrwał 160 km w okolicach Słupska, potem nocne rumakowanie i spał w garażu. Rano był gotowy na podróż do Wrocławia, tylko się nieco przemieścił z szyby (foto). Nieznane są dalsze jego losy, bo we Wrocławiu już go Marcin nie widział. Kto wie, może mieszka jeszcze gdzieś w jego motocyklu? 🙂
Ja z Marcinem T. mieliśmy w pierwszej wersji planu odwiedzić jeszcze te wydmy, widziane po drugiej stronie jeziora, jednak było to dość daleko. Wybraliśmy się jedynie w 80 kilometrów do Mielna, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc nad morzem. Tam jednak pole namiotowe było daleko od plaży i bez żadnego cienia, a to był jedyny, tak upalny dzień w naszej podróży, że rozkładanie namiotu byłoby w takich warunkach torturą. Wróciliśmy się do Unieścia, gdzie znaleźliśmy komfortowe pole przy plaży z drzewami i niesamowicie czystą łazienką! Bardzo fajne to miasteczko, bo po jednej stronie głównej ulicy jest wielkie jezioro, a po drugiej morze. Co, kto woli 🙂 .
Wybraliśmy się na domowy obiadek (fajna odmiana po tych fastfoodach), a potem na plażę. Niestety słońce dość szybko zakryły chmury i zrobiło się nieco chłodno. Plaża była wyludniona, a koło nas latały paralotnie. Wieczorem wróciliśmy się „doubierać” i znów wybraliśmy się, już po zmroku, nad bajecznie spokojne jezioro i z powrotem, nad coraz bardziej wzburzone morze. Nocą zaczęło padać i znów słyszałam burze. Namiot ma to do siebie, że działa jak wzmacniacz słuchu i drobny deszczyk brzmi jak ulewa, a burza zawsze jest tuż, tuż 😉 . Znowu spałam niespokojnie.
Rano pożegnaliśmy się z morzem, które było mocno wzburzone i zapowiadała się wietrzna droga powrotna. Na postoju zaczepiła mnie kobieta i powiedziała, że też była motocyklistką przez 10 lat na MZ 250. Mówi do mnie: „Teraz jestem stara i musiałam kupić samochód, ale to mnie w ogóle nie podnieca!” 🙂 .
Musiałam się zatrzymać i ubrać zatyczki do uszu, bo huk wiatru w trasie powrotnej był bardzo duży. Bardzo się cieszyłam, że mam sporo bagażu, bo dzięki temu mój motocykl w takich warunkach zachowywał spokój. Pojechaliśmy przez Karlino na Kalisz Pomorski, gdzie zostaliśmy na obiedzie. Tam też postanowiliśmy, że spać będziemy w Dobiegniewie, bo jest tam kilka jezior i pól namiotowych. Tam też spytaliśmy o drogę kelnerkę, a ona mówiła, że na wprost nie ma drogi i trzeba jechać dookoła ok. 100 kilometrów. Mapy google i nawigacja jednak wysyłały nas krótszą, 40-kilometrową drogą między Parkami Krajobrazowymi i tam pojechaliśmy.
Marcin nieco się martwił, jakie tam będą drogi, ale jechało się super i widoki były piękne na jeziora i bujne lasy. Jazda sprawiała wiele przyjemności… do czasu! Nagle asfalt się skończył i zaczęła się kostka, ale nie taka równa i ładna, tylko z normalnych kamieni i z mchem pomiędzy nimi! Czasem były gładkie i bardzo śliskie, a czasem „nastroszone” i wtedy jazda przypominała jazdę po tarce. Zauważyłam, że koła mi się ślizgają na tych kamieniach przy małej prędkości i muszę utrzymywać 35-40 km/h, wyprzedziłam więc Marcina i pojechałam przodem. Tak byłam skupiona na utrzymaniu równowagi, że dopiero po chwili zauważyłam, że Marcina za mną nie ma! Zatrzymałam się (co też nie było proste) i zadzwoniłam do niego. Okazało się, że wyglebił i potrzebuje mojej pomocy w podniesieniu motocykla. Do wywrotki doszło na podmokłym poboczu, gdzie Marcin zjechał, jak już miał dość tej kostki.
Musiałam zawrócić, a droga była pochylona w stronę bocznych krawędzi, pobocze znowu z grząskiego piachu – nieźle się napociłam, żeby zawrócić bezpiecznie i o mały włos nie leżałam też! Dotarłam do Marcina, który już poodpinał bagaże i wspólnymi siłami podnieśliśmy motocykl, na szczęście na poboczu miękko było i skończyło się na kilku ryskach. Mogliśmy ruszać dalej, a kostkę pożegnaliśmy dopiero po 7 kilometrach. Jak odzyskałam spokój w tej podróży, to wpadliśmy na koniec drogi i wielką dziurę w nawierzchni! No nie! Zawróciliśmy i szukaliśmy objazdu, który, jak się okazało – prowadził przez polną drogę w lesie! Rany! No ręce mi opadły, bo to znowu była przeprawa przez piachy i podeschnięte kałuże. Czyli ponownie maksymalne skupienie, obieranie jak najbezpieczniejszego toru jazdy, stres i pot cieknący po plecach.
Udało się jakoś to przeżyć i dojechaliśmy do pola namiotowego, wymarłego pola namiotowego! Żywego ducha, żadnego turysty, postanowiliśmy szukać dalej… Spytaliśmy o noclegi dziewczynę, co uprawiała jogging, a ona nakierowała nas na jedyną w okolicy noclegownię. Stwierdziła, że pole niby działa, tylko chętnych jakby brak 🙂 . W sumie nie ma się co dziwić, bo poprzedniej nocy przeszła tamtędy wielka wichura, która powyrywała i połamała drzewa, więc i namiot by pewnie zabrała…
Jak dojechaliśmy do noclegowni, to przed nami zatrzymał się samochód, którego pasażerowie właśnie wynajęli ostatni, wolny pokój! Zapadał zmrok, a my nie mieliśmy gdzie spać… Zaczęłam prosić właściciela, chociaż o jakiś kąt do rozłożenia namiotu i z poparciem panów z auta, załatwiliśmy sobie kawałek ogródka i możliwość korzystania z łazienki. Udało się wyjść ze wszystkich tarapatów, które zgotował nam ten dzień! 🙂
Kolejny dzień to ponad 300 kilometrów do pokonania i o dziwo moja ręka się tak rozkręciła przez to tygodniowe jeżdżenie, że nawet nie protestowała zbyt mocno. Byłam zmotywowana, żeby dojechać w miarę szybko, ale robiliśmy sobie krótkie pauzy co 80-100 kilometrów. Nabrałam też więcej odwagi w prędkości i wyprzedzaniu.
Powrót z wyprawy już jest jakiś inny, zawiera element tęsknoty za domem i trochę żalu za porzucanym życiem w podróży, a nie oczekiwania na przygodę, jak jest w przypadku wyjazdu. Z jednej strony chce się już dojechać na miejsce, a z drugiej za moment marzy się, by znowu gdzieś wyruszyć. Mój następny cel będzie jeszcze większy, prawdopodobnie zagraniczny, prawdopodobnie w czerwcu i razem z Magdą i Andrzejem. Czas pokaże…
p.s. Po powrocie Andrzej zauważył, że odpada mi wajcha od biegów, trzymała się już na ostatnim ząbku! Jego spostrzegawczość uratowała mnie od kłopotów w trasie… Wracając z urlopu miałam znowu okazję jechać „na pusto” w dużym wietrze i ponownie motocykl zachowywał się bardzo niepewnie, niestabilnie i wężykował (muszę sprawdzić wszystkie luzy w kierownicy i kołach u mechanika). Jadąc 100 km/h złapałam boczny wiatr w zakręcie i mało mnie nie wciągnęło do rowu. Nienawidzę wiatru!
Nadmorska wyprawa cz. 3 – Słupsk i okolice
Do Słupska jechałam zadowolona, bo po ostatnich, burzowych atrakcjach na polu namiotowym, wizja noclegu pod stałym dachem była miła memu sercu. Na miejscu poznaliśmy Krzyśka i Dominikę, którzy od niedawna mieszkają razem w Słupsku. Plan był taki, że lecimy razem z Krzyśkiem na wspólne zwiedzanie okolicy, a koło 18 wrócimy na obiado-kolację. A na koniec – nocne zwiedzanie Ustki.
Już na starcie w Słupsku czułam, że jestem totalnie wypompowana, a jazdę przez Słupsk ledwo przeżyłam. Koncentracja i refleks spadła mi na minimum skali, jechałam już jak automat. Zmęczenie poprzednimi dniami i mało snu w nocy – zaowocowało zawieszeniem się mojego systemu 🙂 . Po drodze zatrzymaliśmy się przy pomniku przyrody – drzewach zrośniętych górą, ale szczerze mówiąc, niewiele widziałam, a zawrócenie na drodze stało się dla mnie mega wyzwaniem! Cofnęłam się na odcinek drogi, gdzie widziałam większą przestrzeń, żeby mnie nikt nie przejechał w trakcie tego, flegmatycznego zawracania.
Zameldowałam chłopakom, że jestem flak, nienadający się do jazdy i może mnie gdzieś po drodze zostawią, a potem wracając, odbiorą. Ale nie było po trasie takiego punktu, gdzie byliby dwa razy – postanowiłam poturlać się dalej… Skupiłam się na kole Marcina T. i jechałam tak, jak on, prawie jak na holu hehe.
Pierwszym, odwiedzonym miejscem była miejscowość Kluki – wieś słowińska, gdzie stoją ładnie zachowane, stare domy w zabudowie ryglowej. Niestety mieliśmy pecha, że w poniedziałek nie było czynne muzeum, gdzie taki dom i wyposażenie można obejrzeć od środka. Krzysiek prowadził dalej, aż skończyła się droga. Przede mną jechał Marcin T. i nagle na piachu jego tylne koło zaczęło tańcować. Wyszedł z opresji, a ja stanęłam spanikowana, że sobie nie poradzę w takich warunkach na asfaltowych oponach.
Jakoś powoli, jadąc bardziej po trawie, niż piachu – przemieszczałam się do przodu. Chłopcy mi nieco odjechali, aż tu nagle obok na polu zdenerwował się byczek! Najpierw miał jakiś problem do chłopaków, ale zobaczył mnie i przyśpieszył bieg w moim kierunku! Nie wiem, jak to jest z tymi bykami i czerwonym kolorem, ale niestety mój motocykl czerwony jest! Zamarłam! Nie wiedziałam co robić, to wszystko wydawało mi się takie nierealne i mało prawdopodobne, jak sen (pewnie z tego zmęczenia). Zdrowy rozsądek nakazywał porzucić motocykl i wiać. Miałam wielkie szczęście, że z domu na tym pustkowiu wyjechał w tym momencie samochód, byk rozproszył swoją uwagę i skręcił na podwórko. Ufffffff!
Jeszcze z kilometr trudnej drogi i dotarliśmy na platformę widokową na jezioro Łebsko i ruchome wydmy po drugiej jego stronie. Jezioro było olbrzymie i pięknie się prezentowało, wraz z drewnianym pomostem. Pogoda dopisywała, więc trochę sobie tam odpoczęłam, dotleniłam się i samopoczucie mi się poprawiło.
Kolejnym punktem był klif, na który można wjechać motocyklem. Można – nie znaczy, że to zrobiłam. Puściłam chłopaków samych, jak zobaczyłam tą piaskownicę do pokonania. Nie czułam się tego dnia gotowa na wyzwania. Potem Krzysiek musiał nas opuścić, bo sprzedaje swój motocykl i akurat klient na niego czekał w Słupsku. Zostawił nam namiary na Dolinę Charlotty – ostatni punkt programu zwiedzania i odjechał.
Ruszyliśmy, dojechaliśmy do krzyżówki i zagadka – jedna nawigacja pokazywała, że do tego miejsca jedzie się w prawo, a druga, że w lewo! Po dyskusji polecieliśmy na prawo, a pani zapytana po drodze o kierunek pokazała zupełnie gdzie indziej hehe, więc pojechaliśmy po prostu przed siebie! Trafiliśmy do Ustki 🙂 .
Marcin B. poprowadził nas do ładnej części portowej, a potem popędziliśmy nakierowani przez tubylca w jakieś tajemne miejsce, gdzie ponoć można zjechać na samą plażę. Dróżka nie wyglądała zachęcająco, a zapytani o możliwość zjazdu inni tubylcy wykluczali swoje odpowiedzi wzajemnie. Jeden mówił, że spoko – można wjechać, a drugi, że droga niebezpieczna i motocyklem lepiej się tam nie pchać. Chłopcy postanowili to sami sprawdzić, a ja postanowiłam tego nie robić 🙂 .
Nie było ich dłuższy czas, ciemność już na tym pustkowiu zaczęła mnie łapać, aż wreszcie usłyszałam ich silniki. Przeżyli! 🙂 I nawet zadowoleni byli z sesji foto przy samym morzu. Zawracając mało orła nie wywinęłam na tym piachu!
Jak orzeł, to ja się mogę wzbijać ponad rzeczywistość, ale wywijanie orła na motocyklu – nieco mniej mnie interesuje! 🙂 Co się zmieniło w moim życiu po wypadku? Staram się, nie przyciągać do siebie możliwości wywrócenia się 😉 . Ot, taka trauma powywrotkowa!
Wróciliśmy wreszcie do Słupska i nie muszę mówić, że nie była wcale żadna 18-sta. Dominika zaserwowała nam pyszny obiadek, tfu kolację, a ja już marzyłam jedynie o prysznicu i spaniu, bo to był dłuuuuuugi dzień. Krzysiek i Marcin B. jeszcze się nie najeździli, więc skoczyli na nocną rundkę po mieście.
Jak wrócili, to jeszcze były nocne pogaduchy przy flaszce i ani się obejrzałam, a zegar wskazywał jakoś po pierwszej. Siedzę w łazience, a tu dzwonek do drzwi. A jak wyszłam to panowało dziwne poruszenie, bo się okazało, że odwiedzili nas…. policjanci! Sąsiedzi zgłosili zakłócanie ciszy nocnej. Byliśmy lekko zszokowani, bo telewizor chodził cichutko, rozmawialiśmy normalnym, spokojnym tonem, a tu takie atrakcje!
Potem zasnęłam wreszcie, a raczej film mi się urwał! 🙂 Na szczęście spać następnego dnia mogliśmy do woli…
p.s. Serdecznie dziękujemy Krzyśkowi i Dominice za przyjęcie w swoje progi i uatrakcyjnienie naszej wyprawy! 🙂 Sąsiadom też (już) dziękujemy! 🙂