Jaskinia Na Pomezi

W ostatnią niedzielę wyskoczyliśmy do czeskiej jaskini Na Pomezi, tuż przy granicy. A tam zero kolejek, jak do naszej Jaskini Niedźwiedziej – byliśmy 12.11, a bilet był na 12.20. W kasie po polsku mówią, a na trasę dostaliśmy polskiego tłumacza w postaci, takiej sprytnej, słuchawki telefonicznej. Wciskało się numer miejsca i play, żeby słyszeć po polsku to, co przewodnik mówił jednocześnie po czesku.

Jaskinia jest piękna, a nacieki olbrzymie i zdjęcia niestety tego nie oddają. 1 mm tych cudów powstaje przez 5-15 lat! Poszczególne „sale” mają swoje nazwy i też większe formacje je mają, gdy swoim kształtem upodobniły się do czegoś/kogoś. Fajna zabawa w wypatrywaniu tych podobieństw i tu znowu aparat tego nie oddał. Nie można nacieków dotykać, wyjątkiem jest „serce”, które można dotknąć lewą (od serca) ręką i pomyśleć życzenie, które się spełni. Warto to sprawdzić i zobaczyć na własne oczy! Wstęp kosztuje 130 koron za 45 minut zwiedzania (+ewentualne 40 koron za zdjęcia).

300 zatáček Gustava Havla – Horice 2019

Uwielbiam czeskie wyścigi miejskie i staram się na nie jeździć, jeśli tylko mam możliwość i są blisko polskiej granicy. W ubiegły weekend odbył się kultowy wyścig w mieście Horice, gdzie też startowało 2 polskich zawodników, a obleganie trasy przez polskich kibiców było przeolbrzymie. No u nas nie mamy takich atrakcji!

Miałam na wyścig jechać w sobotę, ale wymagało to wczesnej pobudki, a po piątkowym, ciężkim wieczorze w pracy stwierdziłam, że na bank nie wstanę! Postanowiłam wyskoczyć do rodziców w Kotlinie Kłodzkiej, a stamtąd miałam już blisko na wyścig. Nie chciało mi się jechać samej, to dałam posta i zgłosił się jeden kolega. Potem się okazało, że jednak dwóch i to na motocyklach 1200 pojemności.

Ruch na 8-mce był spory, więc to wiązało się z ciągłym wyprzedzaniem. To, co chłopakom w tej pojemności szło w moment, ode mnie wymagało dużego skupienia i zwarcia. Umordowałam się strasznie, bo nie lubię tak jeździć – szybko i wciąż wyprzedzając. Ale nie jest tak, że ja samochodów nie wyprzedzam, tylko czasem nie widzę takiego sensu i jadę sobie za nimi, jak poruszają się żwawo. Dojechałam psychicznie zmęczona i fizycznie spięta, jakbym to ja startowała w jakimś wyścigu.

Dotarliśmy jak jeździły już litrowe pojemności, a pomiędzy przejazdami przemieszczaliśmy się wzdłuż trasy. Takie wyścigi, to może nie są takie, jak na wyspie Man, jednak mają swój urok, wcale niemałe prędkości i trzeba mieć jaja, żeby w takiej rywalizacji, po mieście i przez las, wystartować. Ciężko mi było robić zdjęcia w ich tempie jazdy, ale coś tam mam:


Przez chwile nad trasą i w drodze powrotnej towarzyszyły nam deszczowe chmury, jednak do domu udało mi się wrócić na sucho. Jechałam już sama, bo w innym kierunku, niż koledzy. Może i dobrze, bo w swoim tempie i mniejszymi drogami z cudną panoramą. Lubię te trasy w okolicach Kamiennej Góry i zawsze żałuję, że jestem tam tylko przelotem, więc trzeba będzie zrobić sobie wycieczkę po tamtym rejonie.

Na trasie, a potem drugi raz na Orlenie spotkałam ekipę z mojego miasta. A podczas wyścigu podeszła do mnie Agnieszka ze Świdnicy, która mnie rozpoznała! Okazało się, że czytała mojego bloga i było to dla niej duże wsparcie w trakcie zdobywania motocyklowych uprawnień. Tydzień wcześniej poznałam też Renatę, która miała podobnie. Bardzo mnie to cieszy! Bo ja tak sobie tu piszę, bo lubię, a okazuje się, że ktoś to czyta, a nawet się moimi wpisami motywuje do walki o motocyklowe marzenia. Dziękuję i tak trzymać dziewczyny!!!

A jeszcze wspomnę, że po raz pierwszy jechał ze mną czarny kot na szczęście. Kot ma na imię Bonifacy (taki głos rozsądku na motocyklu) i zastąpił kontuzjowaną żabkę Franię. Jakie wrażenie zrobiła na nim pierwsza jazda to widać na zdjęciach hahaha, a jeszcze jak zobaczył te moje rozklejone w trasie buty (świeżo po wymianie podeszw u szewca), to już całkiem się zdziwił 😉 .

Słodko-gorzki wypad do Czech

Początkowo plan był taki, by 3 dni poświęcić na „czeską szwajcarię”, jednak okazało się, że inne, ważne sprawy pokrzyżowały nam plany. Wyjechaliśmy z Emilem w sobotę popołudniu do Campu w Czechach, a rano mieliśmy zaliczyć: jaskinię Pekelne Doly, trójstyk oraz zamek Frydland. Pogoda była niepewna, nieco kropiło, a ja mam przedni chlapacz w naprawie i nieźle mi lało po kasku! Na szczęście potem się rozjaśniło i niedziela też była pogodna. Do przejechania było ok. 230 km i nawet przez myśl nam nie przeszło, że nie zdążymy przed zmrokiem.

Jechaliśmy raczej żwawo i nie wiem, gdzie te minuty uciekały. Musieliśmy się też zatrzymać w markecie, bo się okazało, że zapasy jedzenia zostawiliśmy w… lodówce! Dzień już jest zdecydowanie krótszy i ciemność nas dopadła na najbardziej krętej partii trasy i w dodatku w lesie! Powiem Wam że dawno tak nie byłam zestresowana! Droga była wąska, tak na jeden samochód i do tego kręta jak diabli. Przy zakręcie 180 stopni momentami reflektor oświetlał mi głębokie skarpy i przepaście po bokach drogi. Emil mi co chwilę znikał za skałami w zakrętach i otaczała mnie już tylko zupełna ciemność. Jechałam z umiarkowaną prędkością, żeby w zaskakującej sytuacji mieć jeszcze czas na hamowanie. Serce mi waliło i wypatrywałam tablicy z nazwą miejscowości, gdzie mieliśmy nocleg. Dojechaliśmy kwadrans przed zamknięciem recepcji…

Nocleg był tani, komfort bardzo niski, ale w górach zawsze się człowiek wysypia. W naszym domku, a raczej takim drewnianym „kurniku” z jednym okienkiem, stały 2 łóżka piętrowe, malutki stolik i 2 regały zbite cienkiej płyty. Jak się za mocno człowiek ruszał, to cały domek się trząsł 😀 . Łazienki z prysznicami były, ale ciepła woda się skończyła (rano dopiero wróciła). Przygoda to przygoda, chodziło tylko o szybki i tani nocleg, żeby od rana był czas na zwiedzanie.

W niedzielę ruszyliśmy na Pekelne Doly – to taka knajpka, którą stworzono w jaskini. Motocykliści mogą tam wjechać nawet do środka, są wyznaczone pasy do jazdy, jak i miejsca siedzące. To kultowy punkt motocyklowy i raz warto tam pojechać. Z pewnością jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju.

Trasa do jaskiń z miejsca noclegu wcale nie była łatwiejsza, tyle, że w dzień pokonywana. Chyba się wyleczyłam z tamtego regionu… Lubię zakręty, ale wąskie ścieżki bez pola widzenia (a dwukierunkowe) i z przepaściami po bokach – to już niekoniecznie. Zaparkowaliśmy przed jaskinią, żeby zobaczyć co i jak. Była jakaś budka z biletami, ale płacili tam tylko turyści bez motocykli.

Weszliśmy do środka, gdzie było przyjemnie chłodno i panował półmrok. Jak na piekielne miejsce przystało – są tam zamknięte drzwi do piekła, skąd dochodzą niepokojące dźwięki i kilka innych „ozdób” z piekła rodem. Na miejscu zjedliśmy smażony ser z frytkami, a potem wjechaliśmy do środka zrobić kilka zdjęć. Motocyklistów ciągle przybywało i już po chwili cały plac przed knajpą był nimi zastawiony.

Potem udaliśmy się na taki punk graniczny, gdzie łączą się ze sobą 3 państwa: Polska, Czechy i Niemcy. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy stacji benzynowej, a dalej trzeba było iść pieszo. Nie jest to miejsce jakoś szczególnie przyozdobione. Trzy słupki graniczne i flagi, po polskiej stronie oczywiście wielgaśny krzyż. Stronę czeską i polską rozdziela mały drewniany mostek, a niemiecką już większa rzeka.

Ostatnim punktem wycieczki był czeski zamek Frydland, który leży całkiem blisko granicy. Mieliśmy wielkie szczęście, że akurat trafiliśmy na zbiórkę grupy z polskim przewodnikiem! Całe zwiedzanie trwało dwie godziny i powiem Wam, że cudnie zamek jest w środku zachowany, ma mnóstwo urządzonych pokoi i sal. Niestety jest tam też zakaz fotografowania, dlatego mam dla Was jedynie kilka fotek zewnętrznych. Po prostu to trzeba zobaczyć samemu!

Znowu groził nam powrót po nocy, jednak to nie był problem. Największy pech spotkał mnie w okolicy Złotoryi. Zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia ruin kościoła w małej miejscowości. Pojedyncze, wysokie ściany i wieża na skraju zawalenia robiły wrażenie. Po zrobieniu fotek telefon wsadziłam do saszetki z okienkiem, gdzie zwykle mam nawigację. Z Złotoryi musiałam zawracać i prawdopodobnie wtedy uchwyt saszetki mi się połamał, a telefon przepadł!

Bardzo go lubiłam, bo miał wysokiej rozdzielczości aparat, małe wymiary, a na karcie tysiące fotek z moich podróży…. Brak zauważyłam parę kilometrów dalej, a telefon już miał wyjętą kartę. Zgłosiłam sprawę na policji, jednak ponoć, gdy nie mam dowodów, że to kradzież (bo może leży gdzieś w trawie) to nic z tym nie mogą zrobić… Zdołowało mnie to trochę, miałam go dopiero pół roku. Musiałam kupić jakiegoś taniego chińczyka, żeby jakoś funkcjonować. Weekend był wspaniały, ale jego zakończenie było już beznadziejne!