Wielka Pętla Bieszczadzka i serpentynki w Załużu

Czwartek był ostatnim, moim pełnym dniem w Bieszczadach i strasznie go chciałam wykorzystać na chociaż kawałek Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Czułam niedosyt, że nie byłam tam jeszcze i choć warto coś zostawić, by mieć pretekst do powrotu w to miejsce – to takie COŚ, by jednak było zbyt Wielkie 🙂 .

Niebo było nadal niepewne, ale rano pojechałam z Andrzejem do sąsiedniej miejscowości po klocki hamulcowe, bo mu się tylne skończyły. Udało się je nie tylko kupić, ale i wymienić na miejscu. I pocieszający był fakt, że pogoda była coraz lepsza!

W Myczkowiance zjedliśmy obiad i postanowiliśmy, że jednak spory kawałek tej pętli przejedziemy. Marcin miał dużo pracy, to tym razem nie mogliśmy liczyć na przewodnika, tylko na mapy. Jednak, gdy się już przygotowaliśmy do jazdy, ruch w gospodzie nieco zmalał i (ku naszej radości) Marcin postanowił, że jednak nas po górach oprowadzi. To o wiele wygodniejsza forma jazdy, bo on doskonale zna te drogi, sam obmyśla trasę i zwraca uwagę na niebezpieczeństwa (po deszczu w wielu miejscach był piach na zakrętach), przy czym dostosowuje tempo do całej grupy. Momentami kropiło, 3/4 dróg było mokrych, ale i tak było zajebiście!

Najpierw jechaliśmy wzdłuż jednego pasma gór, a przed sobą mieliśmy olbrzymie szczyty. Po chwili już się na nie wspinaliśmy! Praktycznie oprócz nas, nikogo tam nie było. Tylko my, cudne widoki i genialne zakręty! Po drodze zjeżdżaliśmy na punkty widokowe i tam właśnie zrobiłam najlepsze foto z tego wyjazdu:

20160714_184236

Marcin zabrał nas także do zagrody żubrów. I dalej na piękne, górskie serpentynki. Wróciliśmy tuż przed zmrokiem i okazało się, że łącznie zrobiliśmy 160 km! Można powiedzieć, że już byłam usatysfakcjonowana 🙂 . Potem chłopcy testowali mojego eMTeka i stwierdzili, że to taki motocykl „jakby w skuter wsadzić silnik odrzutowy” 🙂 . I właśnie ta lekkość, a jednocześnie przyśpieszenia najbardziej mi się w nim podobają.

Przy kolacji, jeden z czytelników mojego bloga napisał mi prywatną wiadomość (dzięki Grzesiek), że warto jeszcze zobaczyć trasę do Tyrawy Wołoskiej. Nie byłam przekonana, czy zdążymy jeszcze przed wyjazdem, ale jak zobaczyłam na mapie coś takiego:
DSC_0012

To przekonanie przyszło samo 🙂 . Pozostało mi przekonać Emila, z którym miałam wracać do Wrocławia (reszta ekipy zostawała tam na wakacjach dłużej), że zdążymy to przejechać jeszcze z rana, zanim ruszymy do Oświęcimia. Rano zmotywowana, szybko się spakowałam i byłam gotowa na ostatnią partię zakrętów. Po drodze, mijając Załuż, uświadomiłam sobie, że to jest trasa wyścigu górskiego z Mistrzostw Polski. Droga była piękna, gładka i szeroka, przy czym zakręty wyprofilowano tak, by nawet jadąc z górki – były jak najbardziej płaskie, choć kręte już jednak maksymalnie 🙂 . Cudnie się nimi jechało! Po drodze stanęliśmy na dwóch punktach widokowych, a jeden z nich był przy ruinach zamkowych. Kolejny zameczek odwiedziliśmy w Lesku.


20160715_104925

Po obiedzie przyszedł czas pożegnań i powrotu do domu. Do wieczora z Emilem mieliśmy dotrzeć do Oświęcimia. Udało się to szybciej, niż planowaliśmy, bo jazda w parze ze ścigaczem nieco odbiega od tempa turystycznego 🙂 . eMtek sprawdził się na bieszczadzkich zakrętach, ale i dał radę na synchronicznych wyprzedzaniach. Nie mam zastrzeżeń do tego motocykla!

Przez cały wyjazd cieszyłam się, że operowana ręka od nadmiaru jazdy mnie nie bolała. Jednak na koniec – to było zbyt wiele tych kilometrów i bolała tak bardzo, że nie ściągałam jej już z kierownicy w czasie chwilowego stania, bo trudno mi ją było z powrotem położyć. Gdy dojechaliśmy do Oświęcimia – byłam zajechana. Padłam w pokoju jak kłoda, a Emil poszedł „upolować” dla nas jakąś kolację. Kolejnego dnia kilometrów do przejechania było troszkę ponad 200, więc popołudniu obiadek już jadłam na wsi u rodziców. Do Wrocławia wróciłam w niedzielę.

To były najlepsze wakacje motocyklowe w moim życiu! Moi przyjaciele – dziękuję Wam za świetne towarzystwo, Myczkowiance dziękujemy za niesamowitą gościnność i poświęcenie w „zabawianiu gości” na bieszczadzkich zakrętach. Za udostępnienie motocykla, który mnie nigdy nie zawiódł – podziękowania dla Yamahy!

Pokonaliśmy 1600 km, przywieźliśmy jeszcze więcej pięknych wspomnień. Bieszczady! Jeszcze się zobaczymy 🙂 .

Pogoda w kratkę, ale frajda jest!

20160713_094833Środowy poranek jak zwykle zaczęliśmy od śniadanka na ogródku, połączonego z planowaniem na mapie kolejnych wojaży. Po pierwszej porcji zakrętów chciało się więcej i więcej! W planach pozostała Wielka Pętla Bieszczadzka i Góra Szybowcowa. W międzyczasie ustawiliśmy „instalację” z motocykli pod Myczkowianką.

Jednak koło 10-tej zaczęły do nas dobiegać niepokojące odgłosy grzmotów i z jednej strony nieba było już całkiem ciemno. Nikt z nas nie odważył się wyjechać, dopóki nie mieliśmy pewności, że chmury przemieszczają się w bok, a nie do nas. Wtedy pokręciliśmy się po okolicy, a następnie ruszyliśmy na cypelek jeziora w Jaworze. Zakręty znów były fajowe i widoki powalające. W połowie trasy okazało się jednak, że na rozstaju dróg zgubiliśmy Magdę, która została nieco w tyle. A potem tak jej szukaliśmy, że pojechaliśmy do tego Jawora, żeby się przekonać, że jej tam jednak nie ma 🙂 .

20160713_114104Jak już się odnaleźliśmy, okazało się, że Magda przypadkiem uszkodziła sobie oko rzepem z rękawa kurtki. Nie mogła dalej prowadzić i potrzebowała medycznej pomocy. Ustaliliśmy, że będziemy wracać w kilku turach, tak, żeby Magda została pasażerką, a jednocześnie wszystkie motocykle wróciły do bazy. Zadanie utrudniały nam nieco powracające co chwilę ulewy, jednak większość z nich przeczekaliśmy pod daszkiem na parkingu pola namiotowego. Historia z okiem skończyła się na pogotowiu, następnie u okulisty, a po podaniu leków wszystko się lepiej goiło. Po kilku dniach leczenia Magda mogła wrócić na motocykl.

20160713_144130Mimo powracających opadów długo nie usiedziałam na tyłku i popołudniu znów znaleźliśmy pretekst, by trochę pojeździć – wybraliśmy się na zakupy do Biedronki w Lesku. Oczywiście i tam złapała nas wielka ulewa, ale i ją przeczekaliśmy pod daszkiem na parkingu sklepu. Nocą burze wciąż i wciąż wracały, źle mi się spało, bo echo po górach tak niesie, że aż ciarki przechodzą…

Kolejny dzień w Bieszczadach znów stanął pod pogodowym znakiem zapytania. Po śniadaniu stwierdziliśmy, że przejdziemy się pieszo po okolicy. Marcin nakierował nas na małą traskę po zaporze, następnie schodami w lesie do kapliczki, potem na drogę krzyżową, gdzie po X stacji miała być tajemnicza dróżka, która doprowadzi nas do rzeki San. Nie zgubiliśmy się, a pierwsze deszcze w lesie nie zrobiły na nas żadnego wrażenia. Gorzej było po wyjściu na pola, gdzie ulewa dopiero się rozkręciła! Miałam kurtkę-wiatrówkę na głowę, ale letnie adidasy chlupały wodą wesoło 🙂 .

Jak dotarliśmy do tego Sanu, to okazało się, że trzeba przez niego się też przedostać, a niektóre kamienie są całkiem przykryte wodą. W sumie czy woda z rzeki, czy ta, co już w butach była – no co za różnica? No kolosalna 🙂 . Woda z rzeki była wściekle lodowata! (choć na szczęście płytka) Dobrze, że do Myczkowianki było już niedaleko. Mogłam się wygrzać pod prysznicem i założyć ciepłe skarpety.

Popołudniu oczywiście znów mnie nosiło, bo zostały już tylko 24 godziny naszego, planowanego pobytu w Bieszczadach, a został olbrzymi niedosyt, tych wszystkich dróg i zakrętów, co jeszcze są nie objechane. Czy pogoda pozwoliła nam na więcej? O tym w kolejnej części moich wakacyjnych wspomnień 🙂 .

Plażing przy Jeziorze Solińskim i Mała Pętla Bieszczadzka

Pora kontynuować bieszczadzką opowieść wakacyjną…
Poranek w Bieszczadach przywitał nas piękną pogodą, jednak prognozy na kolejne dni nie były już tak kolorowe. Postanowiliśmy, że tuż po śniadaniu pojedziemy nad Jezioro Solińskie. Marcin z Myczkowianki nakierował nas na bardziej odludne miejsce, bo niestety turystycznie jest to teren mocno oblegany. Aby się dostać na tą plażę musieliśmy pokonać dosyć stromą skarpę. Ale było warto, bo na początku było tam tylko parę osób, a w szczycie może z 15-stu plażowiczów.

Nie jestem fanem wody o nieznanej głębokości, a może fanem wody wcale nie jestem hehe (choć była przepiękna i czysta), więc wykorzystałam ten czas na łapanie opalenizny. Odkąd jestem motocyklistką to całe lato chodzę blada! Jakoś trudno jest opalić nogi w motocyklowych spodniach 🙂 . Przez chwilę ekipa wpadła na pomysł, by mnie zatopić, ale na szczęście im przeszło i skończyło się na małym spacerku w wodzie.

I tak na nic była ta orzeźwiająca kąpiel, jak potem przy 35 stopniach Celsjusza trzeba było się wspiąć z powrotem na parking i poubierać w motocyklowe ciuchy. Na ochłodę był prysznic i pyszne, ręcznie robione pierogi z jagodami na obiad. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na Soliński deptak i zaporę. Jednak tam już było dosyć tłumnie, a na straganach miejscowe wyroby mieszały się z totalną chińszczyzną.

Jak ruch obiadowy nieco zelżał, to Marcin mógł się nieco wyrwać z pracy i pokazać nam bieszczadzkie trasy motocyklowe. Już jadąc do Myczkowianki i Soliny – zakręty były fantastyczne, jednak nie przypuszczałam, że bieszczadzkie drogi mogą być jeszcze bardziej pokręcone!

Wyobraźcie sobie, że składacie się w zakręt, który wygląda na 180 stopni, jedziecie, jedziecie, a on się wcale nie kończy! Macie już wrażenie, że zatoczyliście koło, a dopiero wtedy droga się prostuje. Niesamowite zaskoczenie i fantastyczne uczucie! Było tak ze 3 razy i mnóstwo innych zakrętów, i ich sekwencji. Na postoju każdy z nas się cieszył, jak głupi do sera! To plac zabaw dla motocyklistów! 🙂 Przy czym asfalcik równy, czyściutki i przyczepny.

W tamtym momencie zakochałam się w Bieszczadach na amen! Marcin zawiózł nas także do kultowej Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, gdzie przywitała nas jej właścicielka. I tuż przed zmrokiem wróciliśmy do Myczkowianki.

CDN