Motocyklem w Alpy Julijskie

Podczas urlopu tylko raz udało nam się wyskoczyć na wycieczkę motocyklową – ok 330 km dookoła Alp Julijskich. Później pogoda się załamała i musieliśmy zmienić motocykle na samochód oraz kierunek naszego zwiedzania (o tym jest osobny post).

W planie mieliśmy trasę obejmującą przełęcze: Tanamea i Vrsic oraz krótkie wyskoki nad jezioro Bled i Bohinjskie. Pierwsza przełęcz łagodnie wiła się wśród lasów, druga obfitowała w cudowne widoki na Alpy, ale nie była łatwa.

Jazda po ciasnych serpentynach, przy sporym ruchu turystycznym, jest niezłym wyzwaniem, a do tego najostrzejsze zakręty były wyłożone drobną kostką. Dla mnie osobiście najtrudniejsze były prawe nawroty z górki, gdzie kampery i większe samochody zahaczały o mój pas. Żeby jakoś przeżyć – po prostu stałam i czekałam, aż przejadą, zanim się brałam za pokonywanie zakrętu.

Dotarło do mnie też to, że ja wcale nie lubię ciasnych serpentyn, czuję się wtedy jak w pracy… mam robotę do wykonania. Za to pasma zakrętów, po których się luźno „płynie” to jest to, co mnie uskrzydla. Dlatego górska droga przez Tolmin w Dolinie Soczy dała mi zdecydowanie więcej frajdy niż Vrsic. Widoki na Alpy powalały, była piękna pogoda i widoczność, więc można by się zachwycać godzinami! Aż zazdrościłam turystom, którzy się tam wybierali z kijkami na trekking.

Nad jeziorem Bled zjedliśmy obiad, a kolejny przystanek zrobiliśmy nad Jeziorem Bohinjskim. Oba jeziora były dość oblegane przez turystów, jednak woda w nich nadal była turkusowa i całkiem przejrzysta. A otaczające góry robiły dla niej spektakularne tło. Chciałabym tam jeszcze wrócić.

Na koniec musieliśmy zmienić plany ze względu na pogodę i całe szczęście, że tak zrobiliśmy. Mieliśmy jechać górami do bazy, ale apka burzowa pokazywała czerwony alert. Pojechaliśmy szybszą drogą 102 dookoła gór, a burza z porywistym wiatrem i tak nas złapała pod Udine. Schroniliśmy się w jakimś sklepie. Na szczęście między jedną a drugą burzą było okienko, które wykorzystaliśmy na ostatnie 30 km do bazy, bo sytuacja wcale nie wyglądała kolorowo (sklep był czynny do godz. 20, a gwałtowne burze miały szaleć do godz. 23).

Alpy 2019: Kehlsteinhaus

Dalszy plan wycieczki obejmował zjazd do Włoch przez przełęcz Timmelsjoch, a następnie rundę przez Sella Group w Dolomitach. Niestety pogoda się załamała. Deszcze, które już napotkaliśmy, miały wypadać się dopiero w środę, a był piątek. Długo myśleliśmy nad tym, co zrobić i z ciężkim sercem zrezygnowaliśmy z dalszego ciągu wycieczki. Później okazało się, że to była najlepsza decyzja z możliwych, ponieważ we wtorek w Dolomitach spadł… śnieg!

No nic, ten cel zostawimy sobie na kolejny, wakacyjny urlop. Sobota miała być jeszcze pogodna to wykorzystaliśmy ją na powrót w stronę Polski, ale połączony z odwiedzeniem herbaciarni, którą Hitler dostał na 50-te urodziny. Zbudowano ją na szczycie Kehlstein, z którego rozciąga się przepiękna panorama na góry i jezioro Koningssee. I znowu mogłam się nacieszyć bawarskimi drogami. Myśleliśmy jeszcze o platformach widokowych 5 fingers, jednak cena ponad 30 euro za osobę skutecznie nas odstraszyła. Trasa wiodła wzdłuż jeziora Chiemsee.

Na miejscu okazało się, ze ok. godziny musimy czekać na wolny autobus, który zawiezie nas na szczyt góry, więc wykorzystaliśmy ten czas na drugie śniadanie. Droga jest wąska i kręta, po bokach przepaście, a autobus wielki, więc już sam dojazd na miejsce budzi emocje. Wysiada się pod ciemnym tunelem, w którym zwykle jest kolejka do windy. Na szczęście winda mieściła ok. 30 osób, więc czekaliśmy może kwadrans.

Na górze to już był tylko zachwyt nad panoramą z każdej strony. Ta słynna herbaciarnia cały czas funkcjonuje i może liczyć na tłumy turystów. Kelnerzy uwijali się w pocie czoła, a chętnych na poczęstunek na szczycie wciąż nie brakowało. My poszliśmy wyżej pod krzyż i najdalszy punkt widokowy. Na górę przeznaczyliśmy 1,5 h (trzeba się określić, o której wraca się autobusem), ale to było zdecydowanie za mało, wliczając czas oczekiwania na windę, więc na koniec już musieliśmy przyspieszyć. Koszt zwiedzania to 16,5 euro/os, a przy dobrej pogodzie wrażenia są niezapomniane.

Ruszyliśmy w dalszą trasę, bo chcieliśmy przejechać jak najwięcej tego dnia, żeby kolejnego już dotrzeć do domu, szczególnie, że i tam miały dotrzeć ulewy. Jednak czasem życie szykuje jakieś niespodzianki i tak było tym razem. Chcieliśmy ominąć Salzburg i jadąc przez inne miasteczko podjechał do nas motocyklista. Zrównał się ze mną i nie wiedziałam, o co mu chodzi. Potem zrównał się z Emilem i coś chyba do niego próbował powiedzieć. Emil przekazał mi przez interkom, żeby zjechać na pobocze.

Po chwili zdziwiliśmy się, jak usłyszeliśmy polski język. Bo to była para z Górnego Śląska, która mieszka od kilku lat w Austrii i niedawno wzięła ślub. W sobotę akurat jeździli sobie po okolicy na Suzuki SV, aż wpadli na nas – zobaczyli polskie blachy, więc próbowali nas zatrzymać. Porozmawialiśmy sobie sympatycznie i padła propozycja, żeby pojechać z nimi na okoliczny punkt widokowy z panoramą na góry i Salzburg. Zgodziliśmy się.

Na szczycie było super, panorama rozległa, jednak nieco zamglona, pomimo słonecznej pogody. Porozmawialiśmy sobie jeszcze o życiu w Austrii i w Polsce, a potem nasze drogi się rozeszły. Spontan był, jednak potem trzeba było wrócić do rzeczywistości, a okazało się, że jak była godz. 19.00, to do celu w Czechach jeszcze 200 km. Ok. 20.30 było już całkiem ciemno i zimno.

Wkurzyłam się, bo nie mogłam znaleźć membrany i nie chciałam ponownie wpakować się w nocną jazdę do północy. Postanowiliśmy poszukać jakiegoś kempingu w okolicy i znalazł się, aż jeden i to w szczerym polu kukurydzy. Okazało się, że to jakaś agroturystyka, było po 22-giej, ale jeszcze Pani nas przyjęła. Przy śniadaniu towarzyszyło nam kwiczenie świń, ale najważniejsze było to, że jeszcze nie padało. Zostało nam 550 km do domu.

Robiliśmy pauzy co ok. 100 km, na przedostatniej miałam kompletnie dość, ale byliśmy już pod Kamienną Górą, więc myśl o spaniu we własnym łóżku dodawała skrzydeł. Deszcz nas złapał, ale dłużej się przebieraliśmy w stroje przeciwdeszczowe, niż on padał. Udało nam się omijać czarne chmury z obu stron. Dojechaliśmy po 21-wszej do domu i padliśmy wymordowani tym urlopem hahaha.

Alpy 2019: Słodko-gorzki dzień wycieczki

To był dzień, który najbardziej mi dał w kość, bo trwał od 9 rano do 23 i wciąż na motocyklu! Wcale nie miało tak być, ale splot zdarzeń tak sprawy ułożył. Czekałam na ten dzień długo, bo plan był taki, by zaliczyć znane i uwielbiane przez motocyklistów alpejskie trasy: Grossglockner Hochalpenstraße i Nockalmstraße.

Zaczęliśmy o 9 rano od Nockalmstraße. Jej początek od strony Reichenau był zwyczajny, a potem już było WOW i coraz więcej WOW. Wspinając się do góry panorama coraz bardziej zachwycała. Gdy dojechaliśmy do chatki na szczycie już dojrzałam dalszy ciąg trasy i cieszyłam się, widząc kolejne zakręty. Jednak to jeszcze nic!

Po chwili jazdy w dół okazało się, że jedziemy na kolejny szczyt i to o wiele większy! Zadarłam głowę do góry i zobaczyłam, że tam wysoko jedzie jeszcze samochód, nie wierzyłam… Droga była coraz bardziej kręta i stroma, a panorama zwalała z nóg. Czasami bałam się patrzeć na te strome zbocza, gdy jechałam tuż obok krawędzi drogi (barierki były na szczęście).

I krowy alpejskie były – ta cała przestrzeń tylko dla nich, bez lin i łańcuchów. Zrobiliśmy pauzę na szczycie, żeby pozachwycać się przepiękną panoramą gór i dolin. Jeszcze kilkanaście zakrętów w dół i koniec tego szczęścia, ale uśmiech został od ucha do ucha. Wrażenia niezapomniane!

Po drodze chcieliśmy przejechać trasę Malty, jednak czas nas już gonił, dlatego dotarliśmy tylko do pierwszego wodospadu, zjedliśmy coś i polecieliśmy na Grossglockner ok. 100 km dalej. Pierwsza przełęcz kosztowała ok. 11 euro, druga ok. 26 euro/os, a w pakiecie trzecią Gerlosstrasse dostaliśmy gratis (i niestety nie wykorzystaliśmy biletu, ale o tym za chwilę).

Pod trasą Grossglockner Hochalpenstraße stanęliśmy na chwilę pauzy, żeby mieć siły na to wyzwanie. W końcu to najwyższa droga w Austrii i do tego 50-kilometrowa! Nagle Emil usłyszał polski język i okazało się, że spotkaliśmy dwóch motocyklistów z okolic Trzebnicy. Miło sobie porozmawialiśmy i wymieniliśmy wrażeniami, oni już trasę przejechali i mieli dobrą pogodę. Nas nieco martwiły nadciągające chmury, ale ruszyliśmy. Chwilę po minięciu bramek na serio się rozpadało, zjechaliśmy na pobocze, pod drzewa, żeby ubrać przeciwdeszczowe kombinezony i rękawice.

Jechaliśmy dalej, droga była gładka i cudnie kręta, jednak prędkość osiągana w deszczu nie pozwalała na to, by się w pełni nią nacieszyć. Krajobrazy też przepiękne, tylko przez brak słońca nieco przygaszone… Skręciliśmy najpierw na punkt widokowy na szczyt Grossglockner i lodowiec. Padało jeszcze mocniej, na szczęście na szczycie jest zadaszony parking. Trudno było nawet zrobić zdjęcia.

Zjazd z góry też był wyzwaniem, choć z czasem deszcz nieco zmniejszył natężenie. Potem odbiliśmy w bok i ruszyliśmy na alpejską trasę świetnymi zakrętami do góry. Im wyżej, tym większa była mgła, by na szczycie już całkiem zasłonić nam widok mleczną kurtyną. Nie wjeżdżaliśmy na najwyższy punkt widokowy, bo nie miało to najmniejszego sensu. Rozpoczęliśmy zjazd 17-kilometrową w dół. Dopiero przy miasteczku mgła odpuściła i został ten niedosyt, że widzieliśmy tylko połowę tej cudnej trasy. No nic! Trzeba tam wrócić!

Samopoczucie też mieliśmy coraz gorsze, bo buty nam poprzemakały. Zatrzymaliśmy się pod marketem i wpadłam na pomysł, żeby ubrać suche skarpety, a na to foliowe worki z marketu. Może to nie gwarantowało super komfortu, ale zimno i mokro być przestało. Kupiliśmy też coś do jedzenia i… spotkaliśmy kolejnych Polaków, tym razem parę z Wałbrzycha na jednym motocyklu. Oni potwierdzili, że dobrze, że nie wjechaliśmy na sam szczyt, bo tam było bardzo stromo i po kostce, więc w deszczu mogłoby się to źle skończyć. Fajne i bardzo pozytywne spotkanie.

My sami stanęliśmy przed decyzją, co robić dalej? Padać przestało i nawet się rozjaśniło. Przez chwile zastanawialiśmy się, czy nie wynająć pokoju w polskim pensjonacie w tym miasteczku (40 euro/os) i po prostu się wysuszyć. Ale poprawa pogody zachęciła nas do dalszej drogi na przełęcz Gerlos. To nie był dobry pomysł…

Z każdym kilometrem pogoda była coraz gorsza. Piękne widoki gór w chmurach zaczynały przeistaczać się w pełną mgłę i siąpiący deszcz. Na ostatnim punkcie widokowym spotkałam sympatycznego kota, który od razu zapakował mi się na ramiona.

Po zdrowo-rozsądkowej rozmowie postanowiliśmy zawrócić z trasy i jechać z powrotem do bazy pod Monachium. Jednak to też nie był dobry pomysł…

To był najgorszy kawałek trasy, jaki w życiu miałam okazję pokonać na motocyklu. Było ciemno, padał deszcz, a trasa była kręta. Raz się nawet zgubiłam, bo nie wiedziałam gdzie jechać, a Emil zniknął mi we mgle. Bateria interkomu się wyczerpała. Stanęłam na paskowanym polu, włączyłam awaryjne i szukałam wskazówek (pomiędzy rzucanymi spontanicznie nieocenzurowanymi wyrazami). Dojrzałam wreszcie znak i pojechałam dalej, na szczęście dobrze, bo po chwili wrócił po mnie Emil.

Nie było wcale łatwiej na autostradzie, bo opony motocykla nie nadążały odprowadzać wody, więc motocykl tańczył mi, to na lewo, to na prawo. Najzwyczajniej bałam się, że się wywrócę i wpadnę pod mknące samochody. Łzy ciekły mi po policzkach, a w duchu tylko prosiłam o szczęśliwy powrót do domu. Poziom emocji nieco opadł, jak już zjechaliśmy z autostrady, deszcz odpuścił, a ostatni kawałek drogi był już praktycznie bez ruchu innych pojazdów. Dotarliśmy po 23-ciej.

Kolejnego dnia wstałam nieprzytomna i w podłym nastroju. Dostałam nieźle w kość fizycznie i psychicznie. Dopiero po krótkim spacerze na pobliską wieżę widokową i drzemce poczułam, że wracam do równowagi. Przed nami był jeszcze jeden dzień odpoczynku i wyjazd na włoskie Dolomity.