Okropne upały ostatniego tygodnia zmotywowały mnie do wybrania się w jedyne chłodne i komfortowe miejsce, jakie mi przyszło do głowy, czyli…. Rokitki (znoooowu?? hehe). Wizja zacienionego hamaka nad wodą wygrała nad pomysłem jakiejkolwiek innej wycieczki motocyklowej, choć i plan zwiedzania udało się zrealizować przy okazji. Jako, że Magda z Andrzejem już tam byli na urlopie, to musiałam w podroż ok. 140 km wybrać się sama. Nic w tym strasznego, choć problemy oczywiście były, a dokładniej z trafieniem z punktu A do punktu B. Na wyprawę wybrałam sobotni poranek, żeby upały mnie nie wykończyły.
Bardzo, bardzo przydała by mi się nawigacja, a na przeszkodzie oczywiście stoi brak kasy na nią. Bo jako rasowa, choć farbowana blondynka nie odróżniam zachodu od wschodu i północy od południa, jest droga to nią jadę przed siebie i tyle! 🙂 A jakieś tabliczki ze strzałkami na skrzyżowaniach, z nic mi nie mówiącymi nazwami miejscowości, w trafieniu do celu mi raczej nie pomogą. Aaaaaaale, żeby nie było – prawą rękę od lewej odróżniam! (bo na prawej mam tatuaż haha). Także Magda z Andrzejem mieli gorący telefon kilka razy w trakcie tej podróży i kierowali mnie na właściwe trasy, na szczęście orientowałam się w porę i nigdzie nie nadłożyłam drogi. Na koniec, już w Legnicy postanowiłam się nie ruszać wcale, żeby Andrzej mnie odnalazł, zanim zabłądzę znowu 😉 .
Sobotę spędziliśmy na leniuchowaniu nad wodą i małym opalaniu – nogi mam wreszcie lekko beżowe (wiem, wiem lato w pełni, ale trudno się opalić w spodniach motocyklowych!). Andrzej się poświęcił i w te upały skoczył po obiad, a ja dałam się namówić na wskoczenie do wody. Pływanie już nie, bo brzeg stromy, a mnie głęboka woda nieco przeraża. Szczególnie, że z moją poturbowaną ręką pływanie żabką mi jeszcze nie wychodzi, a pieskiem to stoję w miejscu (psy to jednak jakoś lepiej robią). Po obiadku hamaczek i genialnie wypoczęłam!
Wieczorem miałam obiecany wypad na disco na plaży i spodziewałam się tańców do rana. No niestety… Dyskoteki były, nawet dwie! Aleeeee muzyka pozostawiała wiele do życzenia – na jednym parkiecie dla ludzi +55 lat, a na drugim niskich lotów disco polo i na parkiecie same dzieci z mamusiami. Kręciliśmy się tam jeszcze chwilę (jezioro nocą fajnie wygląda), dając szansę DJ-om, jednak nic z tego nie wyszło. Po powrocie do domu, jakoś po 22 okazało się, że dopiero muza się zmieniła na normalniejszą, tyle, że chęci na powrót już brakło… Upał był nieznośny do późnego wieczoru.
Rano obudził nas miły chłód, a niebo było pokryte gęstą warstwą chmur (tego brązu na nogach jednak nie złapię!). Na śniadanko genialna kawa i jeszcze coś lepszego – lody w bułce maślanej! Tak, tak – smakowało ekstra 😉 . Po drugim śniadaniu postanowiliśmy wyruszyć na zwiedzanie zamku w Legnicy, a w międzyczasie okazało się, że mam zbyt niski poziom oleju, więc i na poszukiwanie flaszki 10w40. Niestety, żaden market ani stacja benzynowa takowego nie miała, normalnie porażka! Sprawdzaliśmy w kilku marketach i na stacjach CPN. Poratował mnie na szczęście kolega Andrzeja z grupy „Chojnowskich Motocyklistów” (dziękuję!). Olej i tak muszę koniecznie wymienić (szczególnie, że wyprawa nad morze wkrótce), bo jego kolor pozostawia wiele do życzenia, a przybliżony czas poprzedniej zmiany oleju znam tylko od poprzedniego właściciela.
Zamek Piastowski w Legnicy jest bardzo ładny, a jego zwiedzanie jest zupełnie za darmo, a dokładniej do obejrzenia są ruiny kaplicy i dwie wieże, bo reszta zamku jest powierzchnią użytkową różnych podmiotów. Pierwsza wieża to ponad 300 stopni schodów! Na szczęście do pokonania w trzech turach z przerwami na opowieści przewodnika min. o jej obronnych funkcjach. Było bardzo duszno, więc taki wysiłek nieźle dał nam w kość, ale po wejściu na szczyt widoki były zachwycające! Legnica jest bardzo różnorodna i ładna (w porównaniu do innych miast, jakie mieliśmy okazję widzieć z wież). Przewodnik był otwarty na rozmowy, a i na dól już się szło całkiem dobrze.
Druga wieża była już niższa i nie miała punku widokowego, a jedyną, zachowaną w Europie zieloną komnatę. Pochodzi ona z XVI wieku i służyła jako miejsce odosobnienia i modlitwy. W jej ścianach są wgłębienia z ławeczkami, a na ścianach wizerunki wielkich bohaterów. Całość komnaty dawniej była w intensywnym kolorze zieleni malachitowej, co miało sprawiać wrażenie ogrodu, jednak po latach kolor i przedstawione postacie nieco wyblakły.
Udaliśmy się także na rynek, gdzie są bardzo ładne kamieniczki, lody pseudo-włoskie i dobra pita z baraniną. W międzyczasie wyszło słońce i wypompowało z nas wszystkie siły, więc po powrocie musieliśmy nieco odpocząć, a ja nie czułam się na siłach, żeby w taki ukrop wracać. Z Legnicy Andrzej poprowadził nas inną drogą, która po chwili zamieniła się w grubo łatany ser szwajcarski i po 2 kilometrach moja ręka krzyczała, że ma dość takiego traktowania. Zabijałam już Andrzeja wzrokiem (A masz! A masz! Mnie bolało to teraz Ciebie hehe), ale uszedł z życiem, bo trasa prowadziła przez drugą stronę rokitkowych jezior i widoki były boskie. Mijaliśmy też starą cerkiew, czaplę i białego konia, jednak dwóch ostatnich nie widziałam, bo wgapiałam się w drogę w poszukiwaniu wolnej przestrzeni między dziurami 🙂 . Wzięłam urlop na poranek i wyruszyłam do Wrocławia dopiero następnego dnia, dzięki czemu załapałam się jeszcze na kiełbaskę z ogniska.
Rano postanowiłam wracać autostradą, żeby znowu gdzieś nie pobłądzić i to była moja pierwsza, tak długa trasa autostradą. Andrzej potowarzyszył mi przez kawałek drogi, a potem już musiałam radzić sobie sama. W stronę Wrocławia było spoko, trzymałam te 110 km/h i wyprzedziłam może z 7 ciężarówek (za to wszyscy inni wyprzedzali mnie haha). Za to po przeciwnej stronie (w stronę granicy) był lekki horror, bo sznur ciężarówek się nie kończył. Pod samym Wrocławiem zrobiło się gęsto, ale szczęśliwie dotarłam do domu i potem do pracy. Magda i Andrzej – dzięki za super weekend!