Jazdy Pokerowe – relacja Magdy

Po powrocie z nadmorskiej wycieczki nie miałam już siły jechać na rajd na orientację dla motocyklistów, ale wybrała się tam żeńska ekipa: Magda z Agnieszką.

Więc po raz drugi na moim blogu, gościnnie, oddaje głos Magdzie:

Aga zapytała mnie: „Pojedziemy do Oławy na rajd?”.
Nie bardzo mi się chciało z początku, bo pracując na nocną zmianę nie lubię rano wstawać… Ale w końcu to rajd i kusi mnie to, jak nic innego w wypadach motocyklowych. Trasa jest bliżej nieokreślona, zadania ciekawe i często z dużym humorem tworzone, no i ludzie, którzy lubią to samo.
„Dobrze – odpowiedziałam – ale mogę być rano lekko nieprzytomna…” Pozostało omówić miejsce spotkania, zawartość kufra (jaki prowiant i gadżety zabieramy), wstać rano i się jakoś zebrać! Jak to mówił Shrek? Jakoś poszło, Ośle!

IMAG2431Na starcie pojawiłyśmy się o 10:10. Krótkie powitanie, rejestracja, wybór koszulek i zaczynamy czytać instrukcje. No i na dzień dobry zaćmienie umysłu – patrzymy na mapę i nic, ale to nic nie widzimy! Żadnej opisywanej w zadaniach miejscowości?! No to niezły start – śmiejemy się z Agą, posiłkujemy nawigacją i internetem, aż w końcu budzą się nasze szare komórki – nareszcie! Już wiemy, gdzie i po co mamy jechać. Udaje się nam wystartować o 11:00, ale jeszcze nie wiemy, że to jednak zbyt późno, by wszystko na rajdzie zaliczyć…

Oława – Ośrodek Kultury – pierwszy punkt kontrolny rajdu

IMAG2423Z daleka widać znajome logo, a na pierwszym planie 2 crossy. Idziemy z Agą do chłopaków pod namiot, a oni każą nam wkładać ręce do kartonów z dziurami – znałam już tę zabawę z Kociego Rajdu, więc strachu nie było. Od tego czasu trochę pouczyłam się nazw części motocyklowych, więc pomyślałam: „spoko, damy radę!” I jak pomyślałam tak zrobiłam, Aga też nie miała większych problemów! Punkty zdobyte w komplecie!

Ku naszemu miłemu zaskoczeniu, po takim macaniu części motocyklowych ręce miałyśmy czyściutkie, a panowie stwierdzili, że specjalnie wszystko wyczyścili. Zapunktowali u nas! 🙂
Jeszcze szybkie zdjęcia z crossami i w drogę. Dołącza się do nas 2 chłopaków, bo jadą bez nawigacji, ale na krótko. Jakoś tak wyszło, że Aga zgubiła ich już na pierwszym skrzyżowaniu, więc tylko się do siebie uśmiechnęłyśmy i pojechałyśmy swoją drogą.

Sobocisko – jabłka, jaja i krzyż pokutny

IMAG2424Punkt dobrze ukryty dla nas, a dla miejscowych – znany. Wchodzimy na boisko, a tu tłumy motocyklistów. Przyglądamy się i nie możemy uwierzyć – znowu będą jaja! Na wszelki wypadek dopytujemy, czy przypadkiem nie trzeba będzie się nimi rzucać, ale nie, spoko, trzeba tylko je zanieść na drugą beczkę. Niby proste, ale… trzeba najpierw takie „buciki-koturny” założyć na nogi, ze sznurówkami sięgającymi pasa, więc do noszenia jajek już tylko usta pozostają! Dobrze, że łyżeczki dają w komplecie do tych jajek 🙂 .

Jest zabawnie, ale idzie słabo – uzyskujemy wynik po 3 jajka i zero połamanych nóg! Teraz jabłka (rano to pewnie były jabłka, potem bardziej przypominały breję), które trzeba było w 30 sekund załadować widłami w 2 wiadra, a potem policzyć zawartość. Wynik średni, wrażenia – bezcenne! No i dobrze, że popatrzyłyśmy w instrukcje, bo ze śmiechu zapomniałybyśmy o krzyżu pokutnym. Na szczęście wymalowali go na biało przy kościele, więc zadanie było proste. Jeszcze tylko kocie łby i tuż, tuż jest następny punkt kontrolny rajdu.

Jakubowice – beka z Oławką

Trafiłyśmy do zapomnianego przez konserwatora zabytków pałacyku z ogromnym parkiem. Organizatorzy zaplanowali nam rozprostowanie nóg, czyli w parku zostały ukryte beczki, zawierające 5 części hasła do ułożenia. Spacer ogarnęłyśmy dość szybko – miałyśmy niezłą motywację, bo jedzenie i picie zostało w kufrze, a kiszki już marsza grały 🙂 . Jeszcze tylko wpisać musiałyśmy na kartkę hasło „Oławka”, odmeldować się i odebrać kartę z drugą częścią zadań. Od śmierci głodowej uratowały pączki i cola.

IMAG2425W międzyczasie odczytywałyśmy następne zadania i spojrzałyśmy na zegarek. No i tu nastąpiło małe zdziwienie – jest późno, a raczej – jest za późno na zaliczenie wszystkiego! Aga zarządziła, że przyspieszamy i sięgnęła po internet, żeby co nieco informacji znaleźć szybciej. Znalazła stajnię Hanna, ale bociana i okazji w Owczarach jednak musiałyśmy poszukać same, więc szybko w drogę…

Droga niestety nie pozwalała na rozwiniecie prędkości – kostka, zwinięty asfalt i inne ciekawostki… No ale docieramy do Witowic, a tam słup z gniazdem bocianim – bociana jednak brak! No dobra, przecież on nie musiał wiedzieć, że akurat w tym dniu nie może latać 🙂 . Na wszelki wypadek pytamy o bociana mieszkankę wioski (szła z wózkiem, więc o bocianach powinna coś wiedzieć hehe), która powiedziała, że jest jeszcze jeden, mocno stacjonarny u wójta. Jednak do karty wpisujemy tego nieobecnego boćka i jedziemy dalej. Trochę się nam dłuży, moce nas opuszczają, jest już późne popołudnie, a my daleko w lesie z punktami kontrolnymi, za to z wilczym apetytem na cokolwiek! Mijałyśmy po drodze MCDonaldsa, ale to nie nasze smaki, więc pojechałyśmy dalej…

Oleśnica Mała – Pałac Templariuszy, o którego istnieniu nic nie wiedziałyśmy!

Olesnica_MalaTo dla nas najlepszy punkt kontrolny rajdu – właściwi ludzie na właściwym miejscu i we właściwym czasie! Jak tylko tu dojechałyśmy, to po zdjęciu kasków, marzyłyśmy tylko o jednym: jeść i pić! A w kufrze miałyśmy tylko po bananie na głowę i litr wody! Jak z nieba spadli nam organizatorzy z chlebem, smalcem, ogórkami, a nawet i ciasto w kilku rodzajach było, nie mówiąc już nic o kawie! Pajda chleba ze smalczykiem i ogórasem – to było miodzio! Przebiło wszystko! Poczułyśmy się jak w siódmym niebie – tak niewiele, a tak dużo!

Po tak miłym przyjęciu czekało nas jeszcze zwiedzanie pałacu – tu miałam lekki niedosyt. Rycerz opowiadał za szybko i za krótko, a miałam wrażenie, że jeszcze dużo miał do powiedzenia, tylko w grupce mieliśmy niecierpliwą młodzież, która niestety, nie była zainteresowana historią tego miejsca… Korzystając z okazji, że przyglądają się nam tubylcy, próbowałyśmy znaleźć odpowiedź na pytanie będące zadaniem – o okazje, jakie można nabyć w Owczarach. Oni kręcili głowami i nic innego nie przyszło im do głowy, jak… ziemniaki. Postanowiłyśmy sprawdzić tę informację u źródła.

To mogą być tylko ziemniaki – informację potwierdził mieszkaniec Owczar, więc nasze zdziwienie na mecie było dość duże, że to był węgiel, a nie ziemniaki! No i punktu nie dostałyśmy! Skąd oni ten węgiel biorą? Swoją drogą „bieda szybów” tam chyba nie ma 😉 . Jeszcze tylko zapuściłyśmy internet, aby sprawdzić, co zastaniemy w Hannie? To poszło łatwo, bo od razu wyświetliło nam stajnię, więc kolejne zadanie miałyśmy odhaczone.

Następna na trasie była Ścinawa Polska – i Marina z kajakami

Dotarłyśmy na kajaki dość późno, a mając na uwadze to, że metę zamykają o 17:00, może 17:30 i realnie oceniając nasze szanse w walce z prądem rzeki, z przykrością odpuściłyśmy sobie to zadanie. Na pewno było zabawnie, niektórzy wyszli z zadania z mokrymi ciuchami, ale nawet im mordy się cieszyły. Zostawiłyśmy sobie furtkę, jakby nam jednak czasu starczyło i pognałyśmy do Jelcza-Laskowic.

IMAG2430Chciałyśmy dojechać szybko, ale akurat na tej drodze sterowanie nad moim motocyklem przejął wiatr. Za nic nie mogłam się utrzymać w linii prostej, ciągle mną rzucało i gdybym trafiła na policję, to pewnie musiałabym podmuchać w wiadome urządzenie, bo wyglądało to zabawnie 🙂 . Na szczęście Jelcz nie leży na końcu świata i jakoś tam dotarłyśmy. Fajny zakątek, plaża, piasek i punkt z zadaniami z bezpieczeństwa i pomocy medycznej. W Agnieszce odżyły wspomnienia z dzieciństwa – bywała tam z dziadkiem… Już po chwili od przyjazdu dopadły nas przemiłe Panie z PCK i zaczęły zadawać pytania. Nie było na nas mocnych – wiedziałyśmy wszystko, co się spodobało organizatorkom, zwłaszcza, że na niektóre pytania męska część uczestników nie znała w ogóle odpowiedzi! Uradowane, tym razem z punktami, byłyśmy gotowe na powrót do Oławy i stawienie się na mecie.

IMAG2428Meta troszkę nam się schowała. Może dla miejscowych było jasne, gdzie się mieści wjazd na właściwe ogródki działkowe, ale dla nas niestety nie. I gdybym w ostatnim momencie kątem oka nie zobaczyła dmuchanej bramy ze startu, to nie wiem, czy zmieściłybyśmy się w czasie. Na mecie na szczęście nie byłyśmy ostatnie, oddałyśmy nasze karty z punktacją i powlekłyśmy zmęczone nogi do okienka z jedzeniem. Pewnie w oczach kolegi wydającego ciepłe posiłki wyszłyśmy na marudy, bo przez zapach gulaszu i opowieści o cebulce do kiełbasy długo nie mogłyśmy się zdecydować, co wybrać. Trochę przyszedł nam ów kolega z pomocą i nałożył po jednej porcji tego, i tego podejmując za nas decyzję – bo kolejka czekała już długa!

Podczas jedzenia (jak to zwykle baby mają w zwyczaju) chciałyśmy poplotkować, ale się nie dało. Organizatorzy i klubowicze wciąż do nas podchodzili i zagadywali. Było to sympatyczne i miłe z ich strony, że nie są zamknięci na obcych, tylko dbają o dobry humor każdego uczestnika. Impreza wieczorna rozpoczęła się od przedstawienia wyników i wręczenia nagród. No i tu bardzo żałowałyśmy, że nie znalazłyśmy się w tym gronie, bo koszulki, które zostały nagrodami były naprawdę świetne!

Podsumowując – rajd tak fantastyczny, że już podjęłyśmy decyzję – w przyszłym roku znów jedziemy, ale na starcie będziemy szybciej, żeby na nic nie brakło nam czasu!

VI Koci Rajd – relacja Magdy

To sytuacja bez precedensu – na moim blogu opublikuję nie własne wrażenia, ale koleżanki Magdy, właścicielki niebieskiego Vigora. Dlaczego? Bo sama nie czułam się na siłach (ręka by nie dała rady) pojechać na ten rajd, a myślę, że to impreza warta wspomnienia na motocyklowym blogu 😉 . Magda pojechała z mężem i córką, a także z dwiema, naszymi wspólnymi koleżankami.

VI Koci Rajd – 4 Wilczyce z jednym Wilkiem (niekoniecznie na czele …)

Wczesna jak na mnie pobudka – 6:30 na nogach, to dla Andrzeja i Asi standard, lecz mi się to zdarza bardzo rzadko. Ale na rajd to nawet wspomagania we wstawaniu nie potrzebowałam! Szybkie poranne czynności (na kawę już nie było czasu) i o 8:00 grzaliśmy maszyny! Najkrótszą trasą pojechaliśmy do Sulistrowiczek, a po drodze w Mirosławicach, dołączyły do nas Agnieszka i po chwili Dorka. Jechaliśmy jeszcze parę kilometrów i jesteśmy w bazie. Szybko odbieramy dokumenty i oczywiście robimy zamieszanie, bo całą grupą chcemy mieć trasę w tę samą stronę, przecież my – to Wilczyce z jednym Wilkiem na czele i stado musi trzymać się razem! Udało się – dostajemy trasę białą (znaczy na białych kartkach) i tuż po 9:15 startujemy.

ekipaPo drodze bardzo szybko prowadzenie objęła Agnieszka, reszta jechała już w zmiennej kolejności. Początkowo mieliśmy rozpisane dość długie odcinki, które szybko mijały. Jazda w grupie jest dobrym pomysłem, bo jak jedziesz sam i sam się pomylisz – to już po tobie, a jak masz kumpli – to masz dużo większe szanse, by nie pomylić trasy! No i pierwsza pomyliłam się ja, ale stado przyszło mi z pomocą twardo obstając przy swoim. Ba! Nawet byli tak cierpliwi, że pozwolili mi sprawdzić moją błędną teorię i tak wyrozumiali, że na postoju słowem nikt się nie odezwał! 😉

I tak w super nastrojach dotarliśmy do pierwszego punktu zadaniowego. A tu czekało nas… lanie wody, takie prawdziwe lanie wody! Na czas i do celu, a w dodatku z przedpotopowego urządzenia gaśniczego – kto wie, ten się pewnie uśmiechnie na to wspomnienie. Niestety, moje buty nie pozwoliły mi zapanować nad tym cudem techniki, więc zadanie wykonała za mnie córcia! Wszystkim poszło rewelacyjnie i… śmiesznie!

2014_0101_022520_001I dalej w trasę – odmierzyć odcinek, wykonać manewr, odmierzyć kolejny, wykonać manewr i tak w kółko… W dość wesołej atmosferze dotarliśmy do miejsca, gdzie powinno być drugie zadanie. Tak nam się wydawało, ale niestety – pomyliliśmy się o … niecałe 50m. Starą metodą „koniec języka za przewodnika” znaleźliśmy właściwą ścieżkę i zeszliśmy do wąwozu. Jakoś nie bardzo mogliśmy złapać ideę zadania, więc się pośmialiśmy, zrobiliśmy wspólne zdjęcie i zaczęliśmy wspinaczkę do góry. Z racji posiadania na sobie kompletnego wyposażenia motocyklisty (kurtki naszpikowane protektorami, takież same spodnie, kaski w rękach i buty najwygodniejsze na świecie – ale tylko do jazdy na motocyklu) nie było łatwo! I jak tak przestawiałam nogę za nogą, gdzieś w połowie drogi w górę (żałując, że chociaż kasku nie zostawiłam przy moto), olśniło mnie! Przypomniałam sobie, jak brzmi pierwsze zadanie – otóż, w odwiedzonym wąwozie był wiadukt kolejowy i to on był celem pierwszego zadania. Jak dobrze, że na pamiątkę zrobiliśmy sobie zdjęcie – bo trzeba by było się wracać. Karniaka zaliczyła tylko najmłodsza ze stada, bo miała sprawdzić, czy na tabliczce informacyjnej jest podana wysokość wiaduktu i jego opis, no i oczywiście zapamiętać te dane. Ale co tam, przecież dziś mamy internet i wszechwiedzącego Googla – byliśmy uratowani! Po małym co nieco i uzupełnieniu płynów ustrojowych ruszyliśmy dalej.

Dalej było kręto, bardzo kręto i pod górę, a jak już się skończyło pod górę, to zrobiło się kręto, bardzo kręto i ostro w dół. No cóż, nie jestem mistrzynią zakrętów, poza tym to nie był TEN dzień na Przełęcz Jugowską – bo tamtędy wiodła trasa rajdu. Agnieszka i Dorka jechały przede mną i tak jakoś pięknie składały się w te zakręty, że i ja odruchowo chciałam podążać za nimi ich tempem. Kiedy mijałam kolejny piękny widok w dół po zboczu, do mojej wyobraźni zakradł się taki obrazek: nie udaje mi się złożyć w zakręt i mimo usilnych prób lecę razem z Vigorem w dół pomiędzy drzewa… I to był tak silny obraz, że mój umysł przyjął niestety ten scenariusz, jako idealny na następny zakręt! Coś we mnie pokierowało moimi nogami i rękoma, a obraz z wyobraźni zaczął stawać się realem! Wpadłam w poślizg… nie mogłam wyhamować… przednie koło już było na poboczu, tuż przed stromizną w dół… motocykl nie dawał się skręcić i coś próbowałam z nim zrobić, ale ciemność mnie już powoli ogarniała… Nagle, jak przez mgłę, olśniło mnie – Dodaj gazu! – nie umiem tego wytłumaczyć, ale odruchowo odkręciłam manetkę i odzyskałam sterowanie nad maszyną! W lusterku przemknął mi obraz męża z córką – oni jechali prawidłowo, bez urozmaiceń. Upewniwszy się, ze nikt nie jedzie, zjechałam na pierwsze bezpieczne miejsce i zsiadłam z motocykla. Adrenalina była na takim poziomie, że z trudem łapałam oddech. Mam nauczkę – nie wyobrażać sobie za dużo podczas jazdy, nie myśleć o pierdołach, tylko skupić wszystkie szare komórki na jednym właściwym w tym momencie zadaniu – jeździe motocyklem. Poniekąd prawdą jest to, że jedzie się tam, gdzie się patrzy, biorąc pod uwagę również obrazy kreowane przez mroczną stronę wyobraźni

A tak to widział Andrzej, mąż Magdy: „Zakręt w zakręt, łuk w łuk i droga wije się elegancko. Dookoła zieleń, ładne widoki, a przede mną Magda pędząca Vigorem (no dobra najwyżej 80, a najczęściej do 60 na tych zakrętach). Kolejny łuk i nagle widzę siwy dym spod tylnej opony, jakieś półtora metra „czarnej mamby” na asfalcie, Vigor ustawiony lekko bokiem, kontra na kierownicy (tu byłem dumny z mojej żony bo odruchy miała prawidłowe) i Magda jedzie wprost na pobocze, a do krawędzi w dół niedaleko! W momencie poślizgu i zaraz po, czułem spokój bo widziałem, że reakcje Magdy są prawidłowe, ale jak złapała przyczepność i zaczęła jechać na piaszczyste pobocze, a później na trawę to zastanawiałem się tylko, czy zdąży wyglebić się jeszcze na płaskim. czy rozpocznie pierwszą lekcję latania – marnie by się to skończyło, bo miotły zapomniała 😉 . Jak już stanęła i doszła do siebie, krótko przeanalizowaliśmy sytuację (takie oswajanie tego co się stało) i czym prędzej ruszyliśmy przed siebie. Myślę, że dobrym działaniem w takich sytuacjach jest uspokoić się, przeanalizować zdarzenie, wyciągnąć wnioski i w drogę. Wydaje mi się, że przyczyną zablokowania koła była zbyt późna redukcja ze strzałem ze sprzęgła (Vigor potrafi na to gwałtownie zareagować) i lekkie przyhamowanie. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, a Magdzie przybyło nowe doświadczenie (na szczęście bezbolesne), a na Przełęczy Jugowskiej została czarna mamba.”

Oczywiście, jak na rasowego jeźdźca przystało, dosiadłam swojego rumaka i ruszyłam dalej. Dalsza część trasy była już bardziej płaska i mniej kręta. Ale już do końca nie pozwoliłam sobie na żadne fantazje. Przyszła też kolej na następne zadanie i początkowo myśleliśmy, że sobie żarty z nas robią – rzucać do siebie surowymi jajami? Ale jaja! Zaczęliśmy się rozglądać, a na stole leżał stos pudełek z jajkami, prawdziwymi, kurzymi, a na ziemi kilka rozbitych fantazyjnie jaj… Okazało się, że jednak serio! No i było sporo śmiechu. Agnieszka rzucała z Dorką – poszło im świetnie, zebrały sporo punktów. W naszej parze rzucała się jajami córka z ojcem – nie wiem co było ich celem, ale na szczęście wyszli z tej opresji bez jajecznicy na głowie.

wiezaPo przyjemnej trasie dotarliśmy do odcinka po szutrze – współuczestnicy rajdu uprzedzili nas na szczęście, by nie pakować się na motocyklach do końca tego odcinka, bo już przy powrocie kilku zaliczyło lądowanie w zbożu. Potulnie więc skorzystaliśmy z dobrej rady i poszliśmy się przejść (nikt z nas nie miał ochoty zwiększać kosztów udziału w rajdzie o remont motocykla). No i znów to samo – ciężkie ciuchy dały nam w kość. Normalnie, to żadna sztuka, takie wspinanie się, ale w tej sytuacji trwało to dwa razy dłużej. Wieża – takie było zadanie i trzeba było ją znaleźć w lesie, ocenić jej wysokość, dokładnie obejrzeć, zapamiętać szczegóły, poznać jej (tu nawet mapy Google nie pomogły i nie udało się nam poprawnie określić tej miejscowości, a z wysokością też nie trafiliśmy). Podziwialiśmy tych, którzy mieli odwagę wjechać do końca tej trasy, a potem zjechać! Jednym się udawało, a inni rzeczywiście pokładali się w zbożu – i nie było reguły co do rodzaju motocykla (ta część trasy myślę, że miała podobny stopień trudności jak Tukan off-road).

2014_0101_020316_006Dalsza część trasy była już przyjemniejsza, łatwiejsza, a nawet ładniejsza. Zadanie Hotel miało nawet kilka gwiazdek! Tu policzyłam wszystkie kasztanowce, rododendrony, lwy i herby – a na mecie zapytali o taką skromną wierzbę płaczącą! Dobrze, że dziewczyny policzyły inne okazy przyrody, w tym właśnie te wierzby.

stefanDo mety dotarliśmy po prawie 6 godzinach od startu – więc nikt nie ukrywał, że jedyne o czym myśli, to o szybkim zrealizowaniu kuponu na kiełbasę. Więc zostało nam jeszcze tylko:
– przejść slalom w alkogoglach – czyli tak, jak po pijaku!
– uratować nieprzytomnego „Stefana” u Motopomocnych
– zdać nasze karty u organizatora i odpowiedzieć na pytania do zadań – tutaj uratowało nas to, że ciągle byliśmy stadem i każdy coś wiedział, każdy coś zapamiętał i jakoś poszło!

2014_0101_013846_004Po tych wszystkich atrakcjach mogliśmy już pobiec po kiełbaskę. I tu czekało nas miłe zaskoczenie, kiełbaska okazała się być całkiem konkretnych rozmiarów! Byliśmy tak głodni, że na czas jedzenia zapadła cisza. A potem już rozwinął się wątek bardzo towarzyski, tak zwane babskie pogaduchy. Ot, spotkały się kociary – bo co jedna, to ma większego świra na punkcie zwierząt i już gadaniu nie było końca! A Andrzej może tylko rzec, że tam był, miód i wino (colę z kawą) z nami pił…
Wiczyce i Wilku! – Dziękuję z całego serca!