Zdobyłam morze!

Udało się! Dojechałam nad morze i nawet strzeliłam jeszcze sporo kilometrów wzdłuż jego brzegów. Po tygodniowym wypadzie i pokonaniu 1500 kilometrów dotarłam do domu! Jestem mega zadowolona 🙂 . Oprócz spełnionego marzenia, przywiozłam wiele doświadczeń w trasie i więcej pewności siebie na drodze. To najlepszy urlop w moim życiu, zdecydowanie!

Ręka radziła sobie coraz lepiej (ostatniego dnia zrobiliśmy 300 km, choć wcześniej dawałam radę jedynie 200), więc moja teoria, że jazda na motocyklu – to też rehabilitacja, jest jak najbardziej słuszna! 🙂 Przed samym wyjazdem było nieco stresów, ale sama podróż nie miała już przykrych niespodzianek.

Wrażeń bardzo wiele, więc będę stopniowo Wam je opisywać. Kłopotów technicznych w Pomidorze nie było (zdał egzamin w trasie na medal!), Marcin tylko strzelił glebę, ale obyło się bez szkód.

Kilka stop klatek z wycieczki:

Przygotowania do wyprawy czas zacząć!

IMG_20150826_171730Przed chwilą odebrałam motocykl z nowym, tylnym kołem. Tzn. starym, bo z Hondy Dominator, ale w niezłym stanie i wyważone przed ubraniem. Dbam o wygląd swojego motocykla i nieco mnie załamała ta anomalia koloru obręczy. Jedno koło srebrne a drugie złote? Nooooo nie!

Ale! Wszystkie moje zastrzeżenia zabrał wiatr, jak ruszyłam. Rany! Jeździłam Polonezem, a teraz bujam się Mercedesem 😉 . Serio! Różnica jest kolosalna! No niestety, jak się jeździ długo jednym motocyklem i zmiany następują płynnie, to ciężko jest je wyłapać. Zawsze telepało tyłem, ale zwalałam to na jakość dróg i endurowate zawieszenie. Teraz motocykl mi po prostu bajecznie płynie… Poza tym mam pod łóżkiem złotą felgę na przód (dostałam z motocyklem), ale mniejszą, więc założę ją, jak zużyje się przednia oponka i będzie już lepiej.

Całość operacji kosztowała mnie tyle, ile miał wynieść koszt paliwa nadmorskiej wycieczki i nieco to boli, bo po debecie polecę. Ale z drugiej strony, jak się ma pojazd to i wkładać trzeba. A te koszty, które mają wpływ na moje zdrowie i życie, nie są kosztami a inwestycją we własne bezpieczeństwo.

Marcin ogólnie przejrzał motocykl i ostrzegł, że niedługo trzeba będzie zrobić regulację zaworów. Założył mi też gniazdo zapalniczki z USB, żebym miała jak ładować telefon w trasie.

Powoli w jednym kącie pokoju robię sobie skład rzeczy niezbędnych w podróży, żeby o niczym nie zapomnieć. Moja przestrzeń bagażowa na Pomidorze to kufer i miejsce na siedzeniu pasażera. Początkowo chciałam ubrania wsadzić do kufra, a namiot, śpiwór, kocyk, materac – na siedzenie. Jednak wyszła by z tego nieporęczna piramida. Zrobię, więc odwrotnie. Do kufra dam wyposażenie biwakowe, a ciuchy, buty i rzeczy podręczne spakuje do plecaka 50 litrów, i umocuję go na siedzeniu. Będzie mi łatwiej zabierać bagaż lub też nosić ze sobą, gdy np. motocykl będę musiała gdzieś na trochę zostawić. Wiecie, że zrolowane ciuchy zajmują mniej miejsca niż poskładane? Przetestuję 🙂 Wszystko pięknie zaplanowałam, a jak wyjdzie w praktyce to się okaże 🙂 . Jutro ostatni dzień organizacyjno-zakupowy, a w piątek start!

Drogę do Wolina dzielimy na pół z noclegiem w okolicach Łagowa. W sobotę nocujemy na zlocie Junaka, a od niedzieli jedziemy na wschód wybrzeża. Potem wrócimy przez Drawski Park Krajobrazowy. Jeżeli chcecie być na bieżąco z naszą wyprawą – to zapraszam na mój facebookowy profil www.facebook.com/pamietnikmotocyklistki, gdzie będę wrzucać notki z podróży. Trzymajcie kciuki, żebym dała radę i moja poturbowana ręka też!

p.s. Dzwonię dzisiaj do mamy z radosną wiadomością, że motocykl działa, a mama się zmartwiła: „A już miałam nadzieję, że nie pojedziesz” – mówi. Oj te mamy, zawsze się martwią 🙂 , a przecież życie jest po to, żeby je przeżyć, a nie przeczekać. Mam stracha – robię coś nowego, coś największego do tej pory na motocyklu. Ale jednocześnie już widzę siebie na tej plaży, skaczącą z radości, że mi się udało! Że pomimo endo w barku dałam radę osiągnąć cel.

Uda się! Czuję to 😉

Czech Tourist Trophy – IRRC Hořice 2015 (galeria)

Dokończę opowieść weekendową, czyli to co się działo po zwiedzaniu Skalnego Miasta i noclegu nad jeziorem Rozkos. W planie mieliśmy nietypowy wyścig motocyklowy, bo rozgrywany po zamkniętych ulicach, małego, czeskiego miasteczka Hořice. Rano nie śpieszyliśmy się zbytnio, mając na uwadze fakt, że klasy zawodników puszczane są dwukrotnie. Nieco też pobłądziliśmy, bo wiele dróg było zamkniętych dużo wcześniej, niż biegła trasa wyścigu. A i z wolnymi miejscami do parkowania było krucho.

Ominęły nas małe klasyki 175-200, ale załapaliśmy się już na historyczne 350-tki. Wrażenie zabawne, bo to tak, jakby się cofnąć w czasie i być wtedy na wyścigu. Niektórzy jednak korzystali z nowych modeli kombiaków, to wtedy było zderzenie historii ze współczesnością 😉 . Na początek rozgrzewka i dźwięki dwusuwowych silników, które znam z dzieciństwa „rym tym tym tym” 🙂 . Wydawało mi się, że takie motocykle niewiele mogą, ale jak zaczął się prawdziwy wyścig, to się okazało, jak bardzo byłam w błędzie! Maszyny wyglądały nieco niestabilnie, ale jeźdźcy radzili sobie z nimi znakomicie!

Galeria Andrzeja Turczyna:

Potem krótka przerwa, dzięki której mogliśmy się spokojnie przenieś na wyższe partie trasy. Historyczne klasy robiły 7 okrążeń po mieście, a nowe motocykle już po 10. Pierwsze ruszyły te, do pojemności 600 IRRC SSP i pięknie się składały w zakrętach. Oczywiście prędkości już o wiele wyższe, a dźwięki już znane z naszych dróg na co dzień:

Następnie ruszyła klasa, która zrobiła na mnie takie wrażenie, że miałam ciary na plecach i gęsią skórkę na rękach! Duże pojemności starych motocykli sportowych Klasik 500 + 750 ccm. Bogactwo dźwięków – przepięknych, rasowych. Spore prędkości i klasyczny wygląd motocykli. To jest to! Oczy wyskakiwały z orbit i gęba się cieszyła 🙂 . Andrzej chyba był tego samego zdania, bo zrobił im najwięcej zdjęć:

Punktem kulminacyjnym był wyścig dużych ścigaczy. Przenieśliśmy się na polecany przez kolegę pierwszy zakręt za prostą startową. Niezły czad, zobaczyć tyle mocnych maszyn naraz pakujących się w zakręt. Dreszczyk emocji gwarantowany!

Na deser, już przy wyjściu obejrzeliśmy jeszcze sidecary w akcji, a poziom akrobacji pasażerów w tych wózkach był szokujący! Byliśmy nieco umordowani całym dniem wrażeń i momentami staniem w pełnym słońcu, ale wszyscy chórem stwierdzili, że warto było tam przyjechać. Niesamowita impreza i klimat! Polecam Wam w kolejnym sezonie wyjazd na taki wyścig. Rozgrywany jest dwa razy w roku, a od granicy i Kudowy to naprawdę blisko.

Zanim wyjechaliśmy z miasta (znowu nieco krążąc), złapał nas wieczór. Zrobiliśmy reanimacyjny posiłek na stacji benzynowej i ruszyliśmy w drogę powrotną. Teoretycznie jechaliśmy na Kudowę, a wylądowaliśmy w Kamiennej Górze. Nawigacja na tym wypadzie nieco nas zwodziła… Niestety po zmroku nasza droga była trudniejsza do pokonania, niż ta pierwotnie wybrana. Chłopaków praktycznie nie było widać i późniejsza jazda po autostradzie nieco mnie zestresowała. Bałam się o nich, a Magda samochodem robiła im asekurację. Na szczęście udało się wrócić szczęśliwie do domu!