Ubiegły weekend tak mi szybko zleciał, że nawet nie zauważyłam, że był. A tu przede mną 5 dni w robocie i lekką traumę z tego powodu mam! Połowa weekendu zleciała mi na opanowywaniu kaca po piątkowym montażu ledowego światła stopu w moim kufrze. Oczywiście swój udział w tym montażu ograniczyłam do przywiezienia kufra 🙂 , ale piliśmy wszyscy po równo i tak samo umieraliśmy rankiem, dnia kolejnego…
Nie było tych % dużo, ale wymieszane po całości – nie polecam takiej kombinacji, bo potem głowa nie boli tylko wtedy, jak się nią wcale nie rusza! 🙂 Pomogła połowa alfabetu, czyli witamina B, C oraz magnez, śniadanie i kawa. Jakoś koło sobotniego południa mogłam wyruszyć, a Magda postanowiła mi potowarzyszyć do Ząbkowic Śl, więc fajnie sobie polatałyśmy razem i głowa już nie bolała.
Wracając do kufra, to jestem pod wrażeniem talentu Andrzeja, bo ładnie mi pochował wszystkie kabelki i nawet mogę zdjąć kufer, bez konieczności rozpinania czegokolwiek (na styki to działa). Mam 2 rzędy ledów, więc super to widać w dzień, kiedy hamuję, a w nocy to dopiero daje po oczach! Fajnie mieć takiego zdolnego kolegę! 😉
Ostatnio dość często przychodzi mi przekraczać granice z Czechami i póki co, ten kraj bardzo mi się podoba. Nie bez znaczenia jest oczywiście fakt, że to moja najbliższa granica państwa. Jednak bardziej motywują mnie do podróży ich góry i wyścigi. Tym razem z Marcinem od Transalpa wybraliśmy się w niedzielę na wyścig motocykli historycznych Kolštejnský Okruh o Cenu Václava Paruse w miejscowości Branná.
Wyjechaliśmy z Lądka Zdrój ok. 10 i ładnymi, równymi, i krętymi drogami (o czeskich piszę, nie polskich haha) pomknęliśmy na wyścig. Jak mijaliśmy radiowóz, to tak jakoś sobie uświadomiłam, że nie wzięłam dowodu osobistego, a przecież to teraz jest dokument uprawniający do przekraczania granicy. Nie miałam internetu zagranicą, to Magdę spytałam, co mi grozi? A ona mi odpisała, że deportacja, czy eskorta do granicy i koszty z tym związane. Nie muszę mówić, że w tym momencie przyjemność z jazdy mi się skończyła? Nic się nie stało, kontroli dokumentów nie miałam, ale jeździłam po tych Czechach tak spięta, że jeszcze dzisiaj bolą mnie barki 🙂 . Że też musiałam sobie przypomnieć o tym dowodzie, w nieświadomości byłoby łatwiej żyć…
Dotarliśmy na miejsce i oczywiście nie był to wyścig na torze, tylko centralnie po mieście 😉 . Mnóstwo polskich motocykli na parkingach i przy namiotach świadczyło o tym, jak popularne są u nas czeskie imprezy motoryzacyjne. Nie ma się co dziwić, bo zawodników wielu, stare motocykle są w każdym calu dopieszczone i w pełnej różnorodności, no i najważniejsze – zamknięte drogi, gdzie szaleć można do woli (blokady były otwierane co pół godziny, żeby inni/przypadkowi kierowcy mogli się przemieszczać).
Strefy serwisowe znajdowały się w bocznych uliczkach, gdzie popadnie, dzięki czemu, można było bez kłopotu przyjrzeć się z bliska tym wyjątkowym motocyklom:
Niewiele mam zdjęć z jazdy, bo Andrzeja z aparatem, ani Magdy nie było na wyścigu. Komórką przy takich odległościach nie ma sensu zdjęć robić.
Najpierw staliśmy przy parkingu z widokiem na ostry zakręt, a potem przemieszczaliśmy się kilkukrotnie, aż do kościoła (bo to miejsce polecali napotkani, polski motocykliści). Na prostej było bardzo szybko i głośno, wyjścia z zakrętów też wyglądały nieźle, o ile nie były pod górę przy motocyklach małych pojemności – bo wtedy szału nie było 🙂 . Wzdłuż drogi stały drewniane konstrukcje z workami pełnymi miękkiej watoliny, a ściany budynków wyłożone były materacami (takimi jak na w-f). Zabawnie to wyglądało 🙂 .
Potem zaproponowałam przejście na szybką obwodnicę w dole miasta i sobie wykombinowałam, że musi być do tego miejsca jakiś skrót (widziałam tubylca wychodzącego wcześniej z krzaków). No to się zapuściliśmy w te krzaczory po pas, a Marcin przecierał szlak. Dotarliśmy do jakiegoś ogrodzenia i już myślałam, że to elektryczny pastuch, ale Marcin sprawdził organoleptycznie, że zwykły sznurek 🙂 . A rośliny jakieś dziwne tam rosły i w sumie to nie wiem, jak wygląda ten Barszcz Sosnowskiego, więc na wszelki wypadek omijaliśmy je z daleka 😉 . Uśmialiśmy się nieźle! Po tej przeprawie wydostaliśmy się wreszcie na drogę i to było najfajniejsze nasze miejsce, bo po naszej stronie widowni kilka osób, a po przeciwnej – tysiące! Prawie jak miejsce dla Vipów!
I tam mieliśmy okazję zobaczyć sidecary w akcji, jak z bardzo szybkiej prostej wpadały w ostry zakręt. Niesamowite były figury, jakie musieli wykonywać ich pasażerowie! Strasznie mi się podoba ta klasa wyścigów i mam nadzieję, że jeszcze będzie wiele okazji do zobaczenia ich w akcji.
Trochę mniej nam się podobało, jak trzeba było wrócić z powrotem pod górkę i w dodatku wyszliśmy znów w środku miasta, daleko od parkingu. A kolejna przerwa była wyjątkowo długa, więc postanowiliśmy powoli wracać.
Droga powrotna była spokojna, a już do samego Wrocławia wracałam po ciemku, bo nie przyszło mi do głowy, że tak szybko teraz jest już noc. Podczepiłam się pod jakieś w miarę żwawe auto i jego czerwone światła fajnie wskazywały mi drogę. Umordowana byłam tym dniem, ale przywiozłam wiele wrażeń, na które w naszym, pięknym kraju nie ma co liczyć…
Łukasz „Cameron” był z inną ekipą i zmontował film:
https://www.youtube.com/watch?v=ofY9qqu5I7A