Nadmorska wyprawa cz. 4 – Unieście i pełen wrażeń powrót

IMG_20150901_130023Ostatni dzień pobytu nad morzem postanowiliśmy przeznaczyć bardziej na odpoczynek, niż jeżdżenie. W końcu byliśmy nad morzem, mieliśmy urlop, a odpoczywaliśmy biernie jedynie wieczorami. Rano pożegnaliśmy się z Dominiką, Krzyśkiem, a także Marcinem B., który musiał już wracać do Wrocławia. Trudno uwierzyć, ale konik polny na jego motocyklu przetrwał 160 km w okolicach Słupska, potem nocne rumakowanie i spał w garażu. Rano był gotowy na podróż do Wrocławia, tylko się nieco przemieścił z szyby (foto). Nieznane są dalsze jego losy, bo we Wrocławiu już go Marcin nie widział. Kto wie, może mieszka jeszcze gdzieś w jego motocyklu? 🙂

Ja z Marcinem T. mieliśmy w pierwszej wersji planu odwiedzić jeszcze te wydmy, widziane po drugiej stronie jeziora, jednak było to dość daleko. Wybraliśmy się jedynie w 80 kilometrów do Mielna, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc nad morzem. Tam jednak pole namiotowe było daleko od plaży i bez żadnego cienia, a to był jedyny, tak upalny dzień w naszej podróży, że rozkładanie namiotu byłoby w takich warunkach torturą. Wróciliśmy się do Unieścia, gdzie znaleźliśmy komfortowe pole przy plaży z drzewami i niesamowicie czystą łazienką! Bardzo fajne to miasteczko, bo po jednej stronie głównej ulicy jest wielkie jezioro, a po drugiej morze. Co, kto woli 🙂 .

Wybraliśmy się na domowy obiadek (fajna odmiana po tych fastfoodach), a potem na plażę. Niestety słońce dość szybko zakryły chmury i zrobiło się nieco chłodno. Plaża była wyludniona, a koło nas latały paralotnie. Wieczorem wróciliśmy się „doubierać” i znów wybraliśmy się, już po zmroku, nad bajecznie spokojne jezioro i z powrotem, nad coraz bardziej wzburzone morze. Nocą zaczęło padać i znów słyszałam burze. Namiot ma to do siebie, że działa jak wzmacniacz słuchu i drobny deszczyk brzmi jak ulewa, a burza zawsze jest tuż, tuż 😉 . Znowu spałam niespokojnie.

Rano pożegnaliśmy się z morzem, które było mocno wzburzone i zapowiadała się wietrzna droga powrotna. Na postoju zaczepiła mnie kobieta i powiedziała, że też była motocyklistką przez 10 lat na MZ 250. Mówi do mnie: „Teraz jestem stara i musiałam kupić samochód, ale to mnie w ogóle nie podnieca!” 🙂 .

Musiałam się zatrzymać i ubrać zatyczki do uszu, bo huk wiatru w trasie powrotnej był bardzo duży. Bardzo się cieszyłam, że mam sporo bagażu, bo dzięki temu mój motocykl w takich warunkach zachowywał spokój. Pojechaliśmy przez Karlino na Kalisz Pomorski, gdzie zostaliśmy na obiedzie. Tam też postanowiliśmy, że spać będziemy w Dobiegniewie, bo jest tam kilka jezior i pól namiotowych. Tam też spytaliśmy o drogę kelnerkę, a ona mówiła, że na wprost nie ma drogi i trzeba jechać dookoła ok. 100 kilometrów. Mapy google i nawigacja jednak wysyłały nas krótszą, 40-kilometrową drogą między Parkami Krajobrazowymi i tam pojechaliśmy.

Marcin nieco się martwił, jakie tam będą drogi, ale jechało się super i widoki były piękne na jeziora i bujne lasy. Jazda sprawiała wiele przyjemności… do czasu! Nagle asfalt się skończył i zaczęła się kostka, ale nie taka równa i ładna, tylko z normalnych kamieni i z mchem pomiędzy nimi! Czasem były gładkie i bardzo śliskie, a czasem „nastroszone” i wtedy jazda przypominała jazdę po tarce. Zauważyłam, że koła mi się ślizgają na tych kamieniach przy małej prędkości i muszę utrzymywać 35-40 km/h, wyprzedziłam więc Marcina i pojechałam przodem. Tak byłam skupiona na utrzymaniu równowagi, że dopiero po chwili zauważyłam, że Marcina za mną nie ma! Zatrzymałam się (co też nie było proste) i zadzwoniłam do niego. Okazało się, że wyglebił i potrzebuje mojej pomocy w podniesieniu motocykla. Do wywrotki doszło na podmokłym poboczu, gdzie Marcin zjechał, jak już miał dość tej kostki.

Musiałam zawrócić, a droga była pochylona w stronę bocznych krawędzi, pobocze znowu z grząskiego piachu – nieźle się napociłam, żeby zawrócić bezpiecznie i o mały włos nie leżałam też! Dotarłam do Marcina, który już poodpinał bagaże i wspólnymi siłami podnieśliśmy motocykl, na szczęście na poboczu miękko było i skończyło się na kilku ryskach. Mogliśmy ruszać dalej, a kostkę pożegnaliśmy dopiero po 7 kilometrach. Jak odzyskałam spokój w tej podróży, to wpadliśmy na koniec drogi i wielką dziurę w nawierzchni! No nie! Zawróciliśmy i szukaliśmy objazdu, który, jak się okazało – prowadził przez polną drogę w lesie! Rany! No ręce mi opadły, bo to znowu była przeprawa przez piachy i podeschnięte kałuże. Czyli ponownie maksymalne skupienie, obieranie jak najbezpieczniejszego toru jazdy, stres i pot cieknący po plecach.

Udało się jakoś to przeżyć i dojechaliśmy do pola namiotowego, wymarłego pola namiotowego! Żywego ducha, żadnego turysty, postanowiliśmy szukać dalej… Spytaliśmy o noclegi dziewczynę, co uprawiała jogging, a ona nakierowała nas na jedyną w okolicy noclegownię. Stwierdziła, że pole niby działa, tylko chętnych jakby brak 🙂 . W sumie nie ma się co dziwić, bo poprzedniej nocy przeszła tamtędy wielka wichura, która powyrywała i połamała drzewa, więc i namiot by pewnie zabrała…

IMG_20150903_104229Jak dojechaliśmy do noclegowni, to przed nami zatrzymał się samochód, którego pasażerowie właśnie wynajęli ostatni, wolny pokój! Zapadał zmrok, a my nie mieliśmy gdzie spać… Zaczęłam prosić właściciela, chociaż o jakiś kąt do rozłożenia namiotu i z poparciem panów z auta, załatwiliśmy sobie kawałek ogródka i możliwość korzystania z łazienki. Udało się wyjść ze wszystkich tarapatów, które zgotował nam ten dzień! 🙂

Kolejny dzień to ponad 300 kilometrów do pokonania i o dziwo moja ręka się tak rozkręciła przez to tygodniowe jeżdżenie, że nawet nie protestowała zbyt mocno. Byłam zmotywowana, żeby dojechać w miarę szybko, ale robiliśmy sobie krótkie pauzy co 80-100 kilometrów. Nabrałam też więcej odwagi w prędkości i wyprzedzaniu.

Powrót z wyprawy już jest jakiś inny, zawiera element tęsknoty za domem i trochę żalu za porzucanym życiem w podróży, a nie oczekiwania na przygodę, jak jest w przypadku wyjazdu. Z jednej strony chce się już dojechać na miejsce, a z drugiej za moment marzy się, by znowu gdzieś wyruszyć. Mój następny cel będzie jeszcze większy, prawdopodobnie zagraniczny, prawdopodobnie w czerwcu i razem z Magdą i Andrzejem. Czas pokaże…

p.s. Po powrocie Andrzej zauważył, że odpada mi wajcha od biegów, trzymała się już na ostatnim ząbku! Jego spostrzegawczość uratowała mnie od kłopotów w trasie… Wracając z urlopu miałam znowu okazję jechać „na pusto” w dużym wietrze i ponownie motocykl zachowywał się bardzo niepewnie, niestabilnie i wężykował (muszę sprawdzić wszystkie luzy w kierownicy i kołach u mechanika). Jadąc 100 km/h złapałam boczny wiatr w zakręcie i mało mnie nie wciągnęło do rowu. Nienawidzę wiatru!