To sytuacja bez precedensu – na moim blogu opublikuję nie własne wrażenia, ale koleżanki Magdy, właścicielki niebieskiego Vigora. Dlaczego? Bo sama nie czułam się na siłach (ręka by nie dała rady) pojechać na ten rajd, a myślę, że to impreza warta wspomnienia na motocyklowym blogu 😉 . Magda pojechała z mężem i córką, a także z dwiema, naszymi wspólnymi koleżankami.
VI Koci Rajd – 4 Wilczyce z jednym Wilkiem (niekoniecznie na czele …)
Wczesna jak na mnie pobudka – 6:30 na nogach, to dla Andrzeja i Asi standard, lecz mi się to zdarza bardzo rzadko. Ale na rajd to nawet wspomagania we wstawaniu nie potrzebowałam! Szybkie poranne czynności (na kawę już nie było czasu) i o 8:00 grzaliśmy maszyny! Najkrótszą trasą pojechaliśmy do Sulistrowiczek, a po drodze w Mirosławicach, dołączyły do nas Agnieszka i po chwili Dorka. Jechaliśmy jeszcze parę kilometrów i jesteśmy w bazie. Szybko odbieramy dokumenty i oczywiście robimy zamieszanie, bo całą grupą chcemy mieć trasę w tę samą stronę, przecież my – to Wilczyce z jednym Wilkiem na czele i stado musi trzymać się razem! Udało się – dostajemy trasę białą (znaczy na białych kartkach) i tuż po 9:15 startujemy.
Po drodze bardzo szybko prowadzenie objęła Agnieszka, reszta jechała już w zmiennej kolejności. Początkowo mieliśmy rozpisane dość długie odcinki, które szybko mijały. Jazda w grupie jest dobrym pomysłem, bo jak jedziesz sam i sam się pomylisz – to już po tobie, a jak masz kumpli – to masz dużo większe szanse, by nie pomylić trasy! No i pierwsza pomyliłam się ja, ale stado przyszło mi z pomocą twardo obstając przy swoim. Ba! Nawet byli tak cierpliwi, że pozwolili mi sprawdzić moją błędną teorię i tak wyrozumiali, że na postoju słowem nikt się nie odezwał! 😉
I tak w super nastrojach dotarliśmy do pierwszego punktu zadaniowego. A tu czekało nas… lanie wody, takie prawdziwe lanie wody! Na czas i do celu, a w dodatku z przedpotopowego urządzenia gaśniczego – kto wie, ten się pewnie uśmiechnie na to wspomnienie. Niestety, moje buty nie pozwoliły mi zapanować nad tym cudem techniki, więc zadanie wykonała za mnie córcia! Wszystkim poszło rewelacyjnie i… śmiesznie!
I dalej w trasę – odmierzyć odcinek, wykonać manewr, odmierzyć kolejny, wykonać manewr i tak w kółko… W dość wesołej atmosferze dotarliśmy do miejsca, gdzie powinno być drugie zadanie. Tak nam się wydawało, ale niestety – pomyliliśmy się o … niecałe 50m. Starą metodą „koniec języka za przewodnika” znaleźliśmy właściwą ścieżkę i zeszliśmy do wąwozu. Jakoś nie bardzo mogliśmy złapać ideę zadania, więc się pośmialiśmy, zrobiliśmy wspólne zdjęcie i zaczęliśmy wspinaczkę do góry. Z racji posiadania na sobie kompletnego wyposażenia motocyklisty (kurtki naszpikowane protektorami, takież same spodnie, kaski w rękach i buty najwygodniejsze na świecie – ale tylko do jazdy na motocyklu) nie było łatwo! I jak tak przestawiałam nogę za nogą, gdzieś w połowie drogi w górę (żałując, że chociaż kasku nie zostawiłam przy moto), olśniło mnie! Przypomniałam sobie, jak brzmi pierwsze zadanie – otóż, w odwiedzonym wąwozie był wiadukt kolejowy i to on był celem pierwszego zadania. Jak dobrze, że na pamiątkę zrobiliśmy sobie zdjęcie – bo trzeba by było się wracać. Karniaka zaliczyła tylko najmłodsza ze stada, bo miała sprawdzić, czy na tabliczce informacyjnej jest podana wysokość wiaduktu i jego opis, no i oczywiście zapamiętać te dane. Ale co tam, przecież dziś mamy internet i wszechwiedzącego Googla – byliśmy uratowani! Po małym co nieco i uzupełnieniu płynów ustrojowych ruszyliśmy dalej.
Dalej było kręto, bardzo kręto i pod górę, a jak już się skończyło pod górę, to zrobiło się kręto, bardzo kręto i ostro w dół. No cóż, nie jestem mistrzynią zakrętów, poza tym to nie był TEN dzień na Przełęcz Jugowską – bo tamtędy wiodła trasa rajdu. Agnieszka i Dorka jechały przede mną i tak jakoś pięknie składały się w te zakręty, że i ja odruchowo chciałam podążać za nimi ich tempem. Kiedy mijałam kolejny piękny widok w dół po zboczu, do mojej wyobraźni zakradł się taki obrazek: nie udaje mi się złożyć w zakręt i mimo usilnych prób lecę razem z Vigorem w dół pomiędzy drzewa… I to był tak silny obraz, że mój umysł przyjął niestety ten scenariusz, jako idealny na następny zakręt! Coś we mnie pokierowało moimi nogami i rękoma, a obraz z wyobraźni zaczął stawać się realem! Wpadłam w poślizg… nie mogłam wyhamować… przednie koło już było na poboczu, tuż przed stromizną w dół… motocykl nie dawał się skręcić i coś próbowałam z nim zrobić, ale ciemność mnie już powoli ogarniała… Nagle, jak przez mgłę, olśniło mnie – Dodaj gazu! – nie umiem tego wytłumaczyć, ale odruchowo odkręciłam manetkę i odzyskałam sterowanie nad maszyną! W lusterku przemknął mi obraz męża z córką – oni jechali prawidłowo, bez urozmaiceń. Upewniwszy się, ze nikt nie jedzie, zjechałam na pierwsze bezpieczne miejsce i zsiadłam z motocykla. Adrenalina była na takim poziomie, że z trudem łapałam oddech. Mam nauczkę – nie wyobrażać sobie za dużo podczas jazdy, nie myśleć o pierdołach, tylko skupić wszystkie szare komórki na jednym właściwym w tym momencie zadaniu – jeździe motocyklem. Poniekąd prawdą jest to, że jedzie się tam, gdzie się patrzy, biorąc pod uwagę również obrazy kreowane przez mroczną stronę wyobraźni
A tak to widział Andrzej, mąż Magdy: „Zakręt w zakręt, łuk w łuk i droga wije się elegancko. Dookoła zieleń, ładne widoki, a przede mną Magda pędząca Vigorem (no dobra najwyżej 80, a najczęściej do 60 na tych zakrętach). Kolejny łuk i nagle widzę siwy dym spod tylnej opony, jakieś półtora metra „czarnej mamby” na asfalcie, Vigor ustawiony lekko bokiem, kontra na kierownicy (tu byłem dumny z mojej żony bo odruchy miała prawidłowe) i Magda jedzie wprost na pobocze, a do krawędzi w dół niedaleko! W momencie poślizgu i zaraz po, czułem spokój bo widziałem, że reakcje Magdy są prawidłowe, ale jak złapała przyczepność i zaczęła jechać na piaszczyste pobocze, a później na trawę to zastanawiałem się tylko, czy zdąży wyglebić się jeszcze na płaskim. czy rozpocznie pierwszą lekcję latania – marnie by się to skończyło, bo miotły zapomniała 😉 . Jak już stanęła i doszła do siebie, krótko przeanalizowaliśmy sytuację (takie oswajanie tego co się stało) i czym prędzej ruszyliśmy przed siebie. Myślę, że dobrym działaniem w takich sytuacjach jest uspokoić się, przeanalizować zdarzenie, wyciągnąć wnioski i w drogę. Wydaje mi się, że przyczyną zablokowania koła była zbyt późna redukcja ze strzałem ze sprzęgła (Vigor potrafi na to gwałtownie zareagować) i lekkie przyhamowanie. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, a Magdzie przybyło nowe doświadczenie (na szczęście bezbolesne), a na Przełęczy Jugowskiej została czarna mamba.”
Oczywiście, jak na rasowego jeźdźca przystało, dosiadłam swojego rumaka i ruszyłam dalej. Dalsza część trasy była już bardziej płaska i mniej kręta. Ale już do końca nie pozwoliłam sobie na żadne fantazje. Przyszła też kolej na następne zadanie i początkowo myśleliśmy, że sobie żarty z nas robią – rzucać do siebie surowymi jajami? Ale jaja! Zaczęliśmy się rozglądać, a na stole leżał stos pudełek z jajkami, prawdziwymi, kurzymi, a na ziemi kilka rozbitych fantazyjnie jaj… Okazało się, że jednak serio! No i było sporo śmiechu. Agnieszka rzucała z Dorką – poszło im świetnie, zebrały sporo punktów. W naszej parze rzucała się jajami córka z ojcem – nie wiem co było ich celem, ale na szczęście wyszli z tej opresji bez jajecznicy na głowie.
Po przyjemnej trasie dotarliśmy do odcinka po szutrze – współuczestnicy rajdu uprzedzili nas na szczęście, by nie pakować się na motocyklach do końca tego odcinka, bo już przy powrocie kilku zaliczyło lądowanie w zbożu. Potulnie więc skorzystaliśmy z dobrej rady i poszliśmy się przejść (nikt z nas nie miał ochoty zwiększać kosztów udziału w rajdzie o remont motocykla). No i znów to samo – ciężkie ciuchy dały nam w kość. Normalnie, to żadna sztuka, takie wspinanie się, ale w tej sytuacji trwało to dwa razy dłużej. Wieża – takie było zadanie i trzeba było ją znaleźć w lesie, ocenić jej wysokość, dokładnie obejrzeć, zapamiętać szczegóły, poznać jej (tu nawet mapy Google nie pomogły i nie udało się nam poprawnie określić tej miejscowości, a z wysokością też nie trafiliśmy). Podziwialiśmy tych, którzy mieli odwagę wjechać do końca tej trasy, a potem zjechać! Jednym się udawało, a inni rzeczywiście pokładali się w zbożu – i nie było reguły co do rodzaju motocykla (ta część trasy myślę, że miała podobny stopień trudności jak Tukan off-road).
Dalsza część trasy była już przyjemniejsza, łatwiejsza, a nawet ładniejsza. Zadanie Hotel miało nawet kilka gwiazdek! Tu policzyłam wszystkie kasztanowce, rododendrony, lwy i herby – a na mecie zapytali o taką skromną wierzbę płaczącą! Dobrze, że dziewczyny policzyły inne okazy przyrody, w tym właśnie te wierzby.
Do mety dotarliśmy po prawie 6 godzinach od startu – więc nikt nie ukrywał, że jedyne o czym myśli, to o szybkim zrealizowaniu kuponu na kiełbasę. Więc zostało nam jeszcze tylko:
– przejść slalom w alkogoglach – czyli tak, jak po pijaku!
– uratować nieprzytomnego „Stefana” u Motopomocnych
– zdać nasze karty u organizatora i odpowiedzieć na pytania do zadań – tutaj uratowało nas to, że ciągle byliśmy stadem i każdy coś wiedział, każdy coś zapamiętał i jakoś poszło!
Po tych wszystkich atrakcjach mogliśmy już pobiec po kiełbaskę. I tu czekało nas miłe zaskoczenie, kiełbaska okazała się być całkiem konkretnych rozmiarów! Byliśmy tak głodni, że na czas jedzenia zapadła cisza. A potem już rozwinął się wątek bardzo towarzyski, tak zwane babskie pogaduchy. Ot, spotkały się kociary – bo co jedna, to ma większego świra na punkcie zwierząt i już gadaniu nie było końca! A Andrzej może tylko rzec, że tam był, miód i wino (colę z kawą) z nami pił…
Wiczyce i Wilku! – Dziękuję z całego serca!