„Głodne Wilki” reaktywacja!

Pamiętacie moje rekordowe 135 km? Zapomnijcie! A co powiedzie na 260? 😉 No dobra, dobra… w dwa dni, ale brzmi nieźle! Bo to w sumie jest tak, że ja po rehabilitacji widzę poprawę w zachowaniu ręki podczas jazdy na motocyklu. A moi rehabilitanci widzą poprawę po mojej weekendowej jeździe na motocyklu w ruchomości i sile ręki (bo jakby nie patrzeć, to też dla niej wysiłek). Więc, obie strony są z postępów zadowolone!

11212671_634356146663870_1167477342962579720_oW weekend w odbywała się Bystrzycka Majówka Motocyklowa i postanowiliśmy się tam udać. Trochę w ramach reaktywacji grupy „Głodnych Wilków”, choć z ich pierwotnego składu były jedynie 4 osoby, ale dołączyło 6 nowych, a w tym dwie fajne (i szybkie) motocyklistki. Raczej nie ma możliwości zwołania powtarzalnego składu na facebooku, więc pewnie zawsze będą jakieś Wilki Etatowe i Młode Wilki. Przynajmniej zawsze są nowi ludzie, nowe tematy i na szczęście – ten sam wesoły klimat.

W Bystrzycy pobyczyliśmy się na pikniku, powitaliśmy paradę i omówiliśmy plan naszej wycieczki. Pierwszym punktem miała być baszta widokowa na rynku w Bystrzycy Kłodzkiej, drugim drewniany kościółek w Zalesiu (1718 rok), trzecim zamek i punkt widokowy w Szczytnej i na koniec (jak na Głodne Wilki przystało) pizza w Polanicy Zdroju. Przedostatni punkt wycieczki mnie (przez przypadek) nie dotyczył, ale o tym za chwilę 😉 . Najbardziej zorientowany w okolicy Bystrzycy był Artur, więc został przewodnikiem.

Rynek ma ratusz, starą bramę i dwie baszty, a na jednej z nich można oglądać okolicę. Podczas majówki miała być promocja na zwiedzanie, jednak tylko internet o tym wiedział, pan wpuszczający do niej ani trochę. Po „burzliwych” negocjacjach, połowa grupy wspięła się na górę (co jak zwykle jest wyczynem w tych wszystkich ciuchach), by podziwiać widoki – cóż mam teraz napisać? Tak jakoś dyplomatycznie… Żeby widok był ładny, to trzeba by nieco w photoshopie zrobić retuszu na pierwszym planie. Bo piękna natura dookoła obroni się sama, ale miasteczko jest miejscami w opłakanym stanie.

Następnie udaliśmy się za wskazówkami Artura do Zalesia, gdzie trzeba było poprosić ($) o wpuszczenie do drewnianego kościółka. Jego zapach już na wstępie zdradzał długą historię i wszystko, co się w środku zachowało – robiło wielkie wrażenie! Szczególnie, że wnętrze nigdy nie było restaurowane, a wyglądało nadal bardzo dobrze:

Stamtąd uderzyliśmy na Polanicę Zdrój i oczywiście perszingi przodem. Już wiem, na czym polega między nami różnica – po prostu ja hamuje do zakrętu, a oni się składają 😉 .

Na początku miasta była zbiórka, ale pomachali, żeby jechać przodem – to pojechałam za Arturem. Pierwsza krzyżówka i niezły był tłok, więc rozdzieliły nas 3 auta, zauważyłam, że przewodnik skręca, więc przepuściłam na pierwszeństwie puszki i też skręciłam. Tyle, że kolega zdążył mi zginąć z pola widzenia. Jadę i jadę, rozglądam się na boki i zwątpiłam… Stanęłam, żeby poczekać na resztę ekipy. Tyle, że ona nie nadjeżdżała! Dodzwonić się też nie mogłam. No to pięknie…

Po paru minutach dostałam telefon, że są bardzo zdziwieni moim brakiem (serio? 😉 ), pozdrawiają ze Szczytnej i odbiorą mnie za 10 minut. Cóż teraz mam powiedzieć? Mistrzami organizacji wycieczek nie jesteśmy 😉 . Stwierdziłam, że statut wilków to nieco na wyrost, bo one pilnują swojego stada. Ale biorąc pod uwagę, że kolega jadący przede mną nie wiedział, że mnie ma na ogonie – to wyszło po prostu, ot takie nieporozumienie…

Za to potem mogłam liczyć na małą rekompensatę i po pizzy na lody wyciągnęłam, a nawet perszingi mnie potem nie porzuciły, tylko do Kłodzka odstawiły. Wiał straszny boczny wiatr i uparcie chciał mnie przestawić na środek drogi. Sportowe motocykle, jakby miały z tym lżej. Przypomniałam sobie, że wtedy trzeba do korekty używać przeciwskrętu i faktycznie świetnie ta metoda działa!

(Fotki z aparatów uczestników wycieczki)

Dzień leciał przyjemnie wolno i świetnie się razem spędzało czas, jednak do domu dojechałam grubo po 18, a miałam jeszcze w planie 75 km do Wrocławia, żeby postawić Pomidora gościnnie u Marcina (który niestety musiał szybciej urwać się z wycieczki). Szybki obiad i optymistyczny plan, że w godzinkę przelecę, czyli przed zmrokiem.

Ten optymizm to mnie kiedyś zgubi! Droga do Strzelina to jedna, wielka katastrofa – tyle kolein, że jazda prosto jest prawdziwym wyzwaniem. Jeszcze jak zapadł lekki półmrok, to już całkiem nie było widać, jak się te koleiny, górki i pagórki układają. Przez moment miałam wrażenie, że na bank mam kapcia z przodu – bo tak mi motocykl pływał. Aż się zatrzymałam, żeby sprawdzić! Jednak to tylko nasze kochane, polskie drogi.

Ręka miała gorsze i lepsze momenty, raz dawała znaki, że już jest na wykończeniu, by za moment rumakować niczym zdrowa. Jednak jak zaparkowałam to bolała dość intensywnie, razem z łopatką i szyją. Piszę do Was teraz, więc działa 😉 .

Noc złapała mnie w Strzelinie. Na szczęście potem droga już jest elegancka i dość szybko dotarłam do Wrocławia. I muszę pochwalić światło długie Pomidorka, bo niczym słońce rozświetlało ciemności i przestałam się już spinać, czy dojadę w dzień czy w nocy 😉 .

p.s. Na CPN podszedł go mnie gość, który wiedział, co za motocykl mam – szok! 😉 Miał po prostu jego wcześniejszą wersję SLR i wypowiadał się o nim z wielkim sentymentem. Fajnie sobie porozmawialiśmy, choć też miał tą przypadłość, że niewyregulowany palił ponad 7 litrów. Pomidor na szczęście nadal mieści się do 4-rech.

Zapraszam w najbliższy weekend na drugą edycję Rajdu Tukan www.rajdtukan.pl – jest trasa asfaltowa-krajoznawcza i off-road dla większych enduro. Będę się tam gdzieś w organizacji kręcić 😉 .

„Głodne Wilki”

IMG_1759Im bliżej weekendu, tym temperatury mniej rozpieszczały, a w niedzielę byłam zapisana na wycieczkę do Zagórza przez „walimskie patelnie”. Już jadąc w Kotlinę Kłodzką widziałam zaśnieżone góry po tamtej stronie, więc nie wróżyło to nic dobrego… Zagadałam kolegę Maćka z Wałbrzycha i on potwierdził, że warunki słabe na motocykl, a już na pewno na tamtą trasę i na moje umiejętności. Jedna rączka popsuta, więc nadmiernie nie ryzykuję i odwołałam swoje uczestnictwo (a 20 maszyn się nazbierało!).

Zasiałam niechcący ziarno niepokoju w znajomych, którzy też postanowili nie wybierać się w góry – to potrzebny był plan awaryjny na cieplejszą nieco niedzielę. W czasach facebooka te na szczęście powstają bardzo szybko i wieczorem już zbierał się nowy zespół na wycieczkę do siedziby Cystersów w Henrykowie, pod orła w Ziębicach i na koniec – krzywa wieża w Ząbkowicach Śl. Ekipa wyjeżdżała z Wrocławia, a ja dołączyć miałam już w Henrykowie. W sobotę wieczorem zaczęło się od 5 chętnych, a skończyło na 15 maszynach! Czyli, jak stwierdził kolega – powyżej 10 to już terror na drodze 😉 . Nie było jednak tak strasznie, bo zrobiła się lekka „selekcja naturalna”, czyli perszingi poleciały przodem, a ogon (w tym ja haha) się ciągle gdzieś gubił… Już we Wrocławiu zgubiło się dwóch kolegów, co nas potem znaleźli w Henrykowie 😉 .

Udało się nam załapać na godzinne zwiedzanie w Henrykowie – nie było w planie, ale pan od biletów jak zobaczył taką bandę, to sam nas zagadał i przewodnik się dla nas znalazł. Wnętrza były piękne, zachowane i odrestaurowywane, a najfajniejsze było to, że można było wszystkiego dotknąć i nawet zasiąść w bardzo starym fotelu. Pan przewodnik był młody i miał spore poczucie humoru, choć zastanawiałam się nad trudami tej pracy – bo jak tu się śmiać z dowcipu, który się opowiada setny raz 😉 . Ale on dawał radę, łapał fajnie kontakt i całkiem ciekawie opowiadał. Polecam każdemu, kto tam nie był!

Fotki moje i Magdy:

Kolejnym punktem programu był ziębicki orzeł, czyli największa, ceramiczna figura w Europie i od wczoraj miejsce startu najdłuższej, pieszej pielgrzymki motocyklistów za jedzeniem. Bo najpierw wdrapaliśmy się do orła, a potem, żeby nie jeździć w kółko – pieszo poszliśmy na pizze. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy, a pizzeria ciągle była za 200 metrów 😉 i na koniec się okazało, że… jest zamknięta! W jedną stronę humory jeszcze dopisywały, a z powrotem – pod górkę, w tych wszystkich ciuchach i z kaskiem (niczym z koszyczkiem wielkanocnym) to tak, jakby ktoś z nas spuścił powietrze. I to nie był koniec szukania jedzenia, bo kolejna knajpa miała wesele i przyjęła nas dopiero trzecia (ku przerażeniu pracujących tam, aż dwóch pań).

Pamiętniki z restauracji: „To miała być leniwa, jak zwykle niedziela. Trzy kawy i do domu. Aż tu nagle, grzmot z jasnego nieba! Jeden, drugi, 15! O rany! To nadjechały „Głodne Wilki” !”
No i laba się skończyła, panie musiały się uwijać i chyba miały utarg tygodnia 😉 , a ostatnią pizzę dostaliśmy z głośnym westchnieniem ulgi…

Ekipa była świetna, poczucie humoru dopisywało. Na wycieczce była też Magda, Jakub od TDM i Marcin (który kupił ode mnie plecak, gadaliśmy ze 2 godziny i zakończyło się tym, że załatwi mi miejsce parkingowe dla Pomidora we Wrocławiu – super! 😉 ). Musiałam się wcześniej urwać do domu, przed ostatnim punktem wycieczki (krzywą wieżą), bo było już późno i moja ręka też nie dawała rady.

Filmy Łukasza i Rafała:

https://www.youtube.com/watch?v=YIlNqJCDPeY&feature=share

p.s. Niestety nie poprawiłam swojego rekordu czasu jazdy, ponieważ na początku tygodnia trafiłam na najgorszego rehabilitanta (z okresu ostatnich 3 lat), który bardzo nadwyrężył mi rękę. Teraz ze 2 tygodnie zajmie mi powrót do sprawności sprzed jego interwencji…

p.s. „Głodne Wilki” to jedynie parodia nazwy „Nocnych Wilków”, nie mamy stałej grupy wypadowej 🙂

Wycieczka 100 zakrętów +

DSCN5230Dzisiaj pobiłam zdecydowanie swój rekord czasu jazdy po operacji – prawie 120 km! (Trasa: na google mapy). Dołączyłam do ekipy z Wrocławia, która zmierzała na „drogę 100 zakrętów” z Radkowa do Kudowy Zdrój. Jako, że grupa liczyła 9 motocykli w rozpiętości pojemności od 72 (nawet nie wiedziałam, że takie są!) do 650 – to cała grupa jechała tempem, które było akceptowalne, a z pewnością nikogo nie trzeba było gonić. Umówiliśmy się na spotkanie w Nowej Rudzie, gdzie dotarłam sporo przed czasem, bo chłopcy mieli przygodę ze zgubieniem tablic rejestracyjnych 😉 .

IMG_20150411_115234Ruszyliśmy do Wambierzyc pod Bazylikę, gdzie strzeliliśmy pamiątkowe foto, a stamtąd do Radkowa i krętą drogą przez Góry Stołowe do Kudowy Zdrój. Nieco bałam się tej trasy, mając na uwadze moje panikowanie na krętych drogach z górki… Ale w grupie siła! Poza tym, jak zobaczyłam, że te motórki z pojemnością 72 dają radę – to ja nie dam? Fakt, że pod górkę trochę zdychały, ale z górki dostawały takich skrzydeł, że ciężko je było dogonić! Chłopaki może mocy nie mieli, ale jaj im nie brakowało 😉 .

Z przerażeniem obserwowałam, ile czasu jedziemy pod górkę, bo potem tyle samo będzie z górki i po ostrych zakrętach! Na szczęście jadąc od strony Radkowa zjazd nie jest znowu taki straszny (odwrotnie byłoby gorzej) i te 40-60 utrzymywałam. Na poboczach zdarzał się jeszcze śnieg i było trochę syfu na zakrętach. Jak się zatrzymaliśmy to oczywiście musiałam się upewnić, czy oby nie wracamy też tą drogą 😉 . Wracaliśmy już trasą główną (krajowe drogi to wprawdzie nie moja bajka, ale to mniej stresujące dla mnie, niż 180-tki z górki). Zatrzymaliśmy się pod Kaplicą Czaszek i w Kudowie na obiedzie. A z tarasu okazało się, że takich grup, jak nasza latało po tej okolicy jeszcze kilka.

Zachowanie szyku nie było naszą mocną stroną, początek i koniec grupy jakby trzymał, a w środku nieco większy bajzel, a częściej po prostu wąż. Ale jakoś to funkcjonowało 😉 . Ja byłam zwykle druga, trzecia od końca – chciałam tak, bo przy odrętwieniu ręki muszę ją spuścić na dół i wtedy zwalniam. Wolałabym, żeby wtedy nikt na mnie nie wpadł (muszę zrobić ten tempomat z poprzedniego wpisu). Na ósemce okazało się, że jestem ostatnia, bo chłopakom brakło cierpliwości, żeby jechać momentami 40 km/h za tym jednym z pojemnością 72. A ja się czułam w obowiązku go popilnować. Jednak jak się zaczęło bardziej „z górki” – to już nie musiałam, bo oczywiście dostał skrzydeł i ja musiałam gonić jego haha. Czasem machał nogami w czasie jazdy i się śmialiśmy, że od razu koni przybywało!

Kierowcy na ósemce byli grzeczni, ale jeden strasznie niecierpliwy palant musiał mi podnieść ciśnienie! Zaczął wyprzedzanie naszej trójki, mając samochód z przeciwnej. Wyskoczył na lewy pas, zorientował się i zaczął wracać na mój! Jakbym nie miała czym odkręcić – to by mnie gnój do rowu zepchnął! Potem z jeszcze większą zaciekłością wziął się za to wyprzedzanie, mijając kolegę w odstępie może 20 cm. Odechciało mi się wracać do domu trasą i jak chłopcy odbili z trasy na Świdnicę, to ja już pojechałam swoimi, małymi wioseczkami na luzie do domku. Bałam się już ściągać rękę z kierownicy, bo była takim flakiem, że mogłam mieć problem z ponownym złapaniem manetki. Wysmarowałam się już żelem przeciwzapalnym i liczę, że będzie dobrze 🙂 .

Ale udało się! Mam swój nowy rekord!

Galeria Marcina Wrom:

DSCN5228p.s. Zapomniałam dodać, że poznałam 3-go Vigora, a dokładnie to było tak, że Marcin zaprosił mnie na wycieczkę i mówi:
– Będzie też niebieski Vigor
– aaaa, to Magda też jedzie? – pytam
– Jaka Magda? Jedzie Tomek 😉
I tak się okazało, że mamy w okolicy jeszcze jednego, niebieskiego Vigora! Magda z wycieczki musiała zrezygnować, ale mam nadzieję, że w trójkę się jeszcze spotkamy!

p.s. 2 Na parkingu w Nowej Rudzie zatrzymała się starsza pani i pytała kolegi, czy to my jesteśmy te „Nocne Wilki” od Putina? 😉

I film Marcina:
https://www.youtube.com/watch?v=83ho276NsEk&feature=youtu.be

UPDATE: Niedziela na luzie

Dzisiaj miała przyjechać Magda z mężem, jednak z powodu pogody (silnego wiatru bocznego) zrezygnowali. U mnie pogoda poprawiła się w południe, to zrobiłam koło domu 40 km. Więcej się nie dało, bo ręka jeszcze słaba jest po wczorajszej wyprawie. Magda będzie musiała oddać Vigora do regulacji, bo pali jej prawie 8 litrów, a mój Pomidor mnie miło zaskoczył – bo spalił mi wczoraj 3,6 😉 Super!