Kalendarz RSMP w tym roku jest dość nietypowy, bo dwa rajdy rozgrywane na Dolnym Śląsku odbyły się jeden po drugim (zwykle były wiosną i jesienią). W sobotę pracowałam, więc ok. godz. 17 mogłam wyruszyć do Kotliny Kłodzkiej. Zdecydowanie miało to swoje plusy, bo 8-mka nie była mocno oblegana i po wyprzedzeniu paru maruderów, mogłam się cieszyć pustą drogą i zakrętami.
Tuż pod domem rodzinnym mijały mnie nawet rajdówki, które zmierzały na wieczorny odcinek. Zatrzymałam się na chwilę, a przejeżdżający kierowcy mi machali – poczułam się, jakbym się cofnęła do czasów dzieciństwa. Bo to właśnie sympatyczni zawodnicy i autografy od nich sprawiły, że na serio zainteresowałam się rajdami – przez wiele lat jeździłam na nie z przyjaciółmi po całej Polsce, a nawet w świat. Teraz to już przeszłość, ale sentyment do rajdówek pozostał…
Wstałam rano w niedzielę dość wcześnie (jak na weekend), by znaleźć się na odcinku, który startował o 9.30. Mapy google poprowadziły mnie jakimiś skrótami, wąziutką drogą z piękną panoramą na kotlinę. Pod odcinkiem (jak zwykle haha) złapałam dobry kontakt z parą policjantów, zaparkowałam i ulokowałam się przy trasie. Zakręt był całkiem fajny, jedna załoga go nawet „przestrzeliła”, ale przed samochodami historycznej części rajdu postanowiłam przemieścić się nieco dalej.
Znienacka na mojej drodze pojawił się jakiś kibic i mówi, że w sumie to się znamy, choć tylko wirtualnie (oj, ta sława hahaha). Okazało się, że to faktycznie wieloletni znajomy, który przesyłał mi galerie rajdowe, gdy jeszcze prowadziłam stronę o rajdach. A i teraz chętnie czytający, i komentujący mojego, motocyklowego bloga. Nie miałam pojęcia, jak wyglada, aż tu nagle po latach na siebie wpadliśmy – sympatycznie.
Kolega pojechał dalej, a ja szukałam dla siebie lepszego miejsca na odcinku i czasem nagrywałam jakiś filmik z przejazdu. Udało mi się uchwycić, jak Polonez o mały włos nie wylądował na dachu w rzece (filmik znajdziecie na facebooku). Na szczęście kibice byli zdeterminowani i mimo kilku nieudanych prób, walczyli uparcie, aż wytargali go z powrotem na drogę, dzięki czemu mógł ukończyć rajd.
Wyskoczyłam do domu na obiad i na kolejny, ostatni już odcinek rajdu. Trasa była w lesie i prowadziła do niej tylko jedna malutka dróżka. Nic jednak nie wskazywało, że to będzie droga usłana wielkimi kamieniami (szutrowa, ale z grubego materiału). Jechało się tragicznie! Koła się uślizgiwały, więc był niezły taniec, a na dodatek zatrzymałam się na chwilę, żeby na podjeździe ominąć rozkopaną koleinę (która mogła mnie wciągnąć) i zgasł mi motocykl! Znów poczułam się tak, jak jakieś 7 lat temu, gdy uczyłam się jeździć w terenie. Na szczęście umiejętności mam już nieco inne i choć ostro pod górkę, to udało mi się ruszyć dalej. Po drodze wyprzedził mnie inny motocyklista i coś krzyknął, że ciężko jest, ale damy radę! Po dojechaniu na miejsce droga była już o niebo lepsza (bo ubita), ale już postanowiłam, że wracać będę asfaltem, jak po rajdzie drogę otworzą.
Po zaparkowaniu okazało się, że ten motocyklista też mnie zna! No nie! haha Jakieś 4 lata temu jechaliśmy razem w grupowej wycieczce na 100 zakrętów. Obydwoje mieliśmy wtedy inne motocykle. Sławek przyjechał na rajd, aż ze Zgorzelca i miło sobie czas na odcinku razem spędziliśmy. Potem on pojechał na metę, a mnie czekała jeszcze 2-godzinna trasa do domu. To była super niedziela, zachwycające krajobrazy, zaskakujące spotkania i nieco sentymentalnego powrotu do przeszłości….