Wybaczcie mi mały poślizg w relacjach z przejażdżek, ale jakoś dnia mi brakuje ostatnio na ogarnięcie wszystkiego… Zacznę nadrabianie od opisania ostatniego, świątecznego czwartku, podczas którego z kolegą zrobiłam ok. 200 km, 5 godzin jazdy z czego 4 po zakrętach Kotliny Kłodzkiej. Wyczerpana wróciłam niesamowicie, ale szczęśliwa – bo eMTek super po zakrętach lata. Nie jestem z siebie jeszcze 100% zadowolona, ale z pewnością będę nadal trenować!
Ale jak to było od początku? Otóż moja mama ma poczucie obowiązku (nawet wobec takiej „starej krowy” jak ja) i dała mi kasę na Dzień Dziecka, żebym sobie coś kupiła. Podziękowałam ślicznie i odpowiedziałam: „Oczywiście coś sobie kupię. Paliwo kupię” i tak też zrobiłam 🙂 . Z pełnym bakiem byłam gotowa na jakieś podboje, jednak chętnych coś nie było (długi weekend to każdy coś poplanował). Na szczęście zgłosił się jeden kolega z facebooka, który dość dobrze zna kręte drogi i dróżki Kotliny Kłodzkiej.
Wyznaczył dla nas trasę, obejmując świetną drogę z Nowej Rudy do Bielawy i różne mniejsze, ale nie mniej kręte drogi, które znałam wcześniej z rajdów samochodowych (Walim, Glinno, Michałkowa, Rościszów, Zagórze). Czasami było szeroko, czasami wyboje, a czasami drogi tak wąskie, że nie odważyłabym się nimi jechać pierwsza, bo szerokie na 1 auto, bez pobocza i bez pola widzenia na zakręt. Kolega miał nawigację, więc te zakręty nieco mniej go zaskakiwały. Ja raz wpadłam zbyt szybko w zacieśniający się zakręt, to już na kolejnych ostrożniej jechałam. Co nie zmienia faktu, że to co na Pomidorze było męczarnią, teraz jest zajebistą frajdą!
Raz się uśmialiśmy, bo z krzaków tuż przed motocyklem wyskoczyły 2 kury i zamiast z powrotem w te krzaki skręcić, to leciały parę metrów przed motocyklem kolegi, z rozczapierzonymi skrzydłami. Czasem sobie myślę, że z nami – ludźmi jest podobnie, bo wystarczy skręcić w bok, żeby kłopoty się skończyły, a my uparcie lecimy przed siebie, tracąc energię życiową i w ciągłym stresie.
Stanęliśmy na chwilę przy wysokim wiadukcie, a kolega był tak przygotowany, że nawet wiedział, że będzie tam właśnie jechał pociąg (yyy no może za dużo powiedziane ten „pociąg” – zobaczcie na foto). Potem na kawkę i ciasto stanęliśmy w uroczej kawiarni przy tamie w Zagórzu, a na koniec kolega spytał, czy chcę się przejechać fajnym mostkiem? I mnie poprowadził jakimś skrótem, na końcu którego był mostek ciut szerszy od motocykla. Szczerze? Gdybym wtedy przed nim stanęła, to bym chyba stchórzyła 🙂 , a tak z rozpędu – zatrzymałam powietrze na wdechu i… pojechałam. Po chwili się zorientowałam, że z mostku wjeżdża się wprost na drogę i jeżeli coś będzie jechać to będę musiała się na nim zatrzymać! Aaaaaa! 🙂
Spoko, nic nie jechało i przeżyłam hehe, a powrotna trasa miała tak samo kręte, ale szersze drogi. Na koniec byłam tak wymęczona tymi ciągłymi zakrętami, że ostatnie winkle 180 stopni jechałam już w ślimaczym tempie. Wymęczona, ale szczęśliwa! 🙂 Warto było taki prezent sobie zrobić na Dzień Dziecka!
p.s. I tylko raz w roku (Boże Ciało) pod koła motocykla dzieci sypią płatki kwiatów 🙂