W niedzielę w moje okolice wybierały się „Głodne Wilki”, a w planie było jezioro Nyskie i dalej na Czechy. Ja dołączyłam do ekipy w Złotym Stoku, a uzbierało się 10 motocykli. Jako, że ta trasa piękna i gładka – to szybko mnie odstawili, zostałam w obstawie dwóch kolegów, którzy (raczej grzecznościowo) jechali te 100-110 km/h 😉 .
Dojechaliśmy do Skorochowa, gdzie na pierwszy atak poszła baza gastronomiczna, a na drugi piaszczysta plaża i jeziorko. Klimat całkiem przyjemny na tej plaży, choć ponoć w sezonie woda zbyt czysta tam nie bywa, a i tłumy o wiele większe, i wstęp biletowany.
Miało być wspólne „plażowanie”, ale godzina była dosyć późna i prawie cała ekipa postanowiła jechać od razu na te Czechy. Zostać postanowiłam ja i Łukasz. Kolega chciał trochę odpocząć, a ja mierzę siły na zamiary – musiałam jeszcze wrócić do Wrocławia. Poza tym nie chciałam zostawać gdzieś sama na trasie, bo na moim motocyklu to 110 jest prawie „prędkością kosmiczną” i mało przyjemną (szum + walka kasku z wiatrem). I najzwyczajniej mnie prędkość też nie kręci…
Miałam kocyk, więc plażowanie było całkiem wygodne. Łukasz to dobry „psycholog” i kompan do rozmów, wiec nudno też nie było. O fale zadbały skutery wodne, więc tylko krzyku mew brakowało i zapachu morza, żeby uwierzyć, że tam jesteśmy 😉 . Fajnie tak było pobyczyć się nad wodą i nigdzie nie śpieszyć…
Łukasz odbił po drodze, a ja w swoim tempie pojechałam do domu. Zjadłam obiad, wypiłam kawkę i ruszyłam na Wrocław. Chcąc, nie chcąc strzeliłam nowy rekord 180 km jednego dnia, ale były takie momenty słabości ręki, że obawiałam się nieosiągnięcia celu. Udało się, a i wrażeń po drodze nie brakowało – na milimetry przed twarzą przeleciał mi ptak, trzy auta przede mną doszło do stłuczki i kilka razy musiałam robić miejsce, żeby wyprzedzający lub ścinający zakręt na mnie nie wpadł. Wracający z weekendu kierowcy samochodów małpiego rozumu w tych kolumnach dostają 😉 !