Moto-Chorwacja: dzień 4

Kolejny dzień podróży zaczął się wyjątkowo zaskakująco. Ruszyliśmy i przez dłuższą chwilę musieliśmy jechać za samochodem ciężarowym (nie było możliwości wyprzedzenia), aż tu nagle z jego dachu zaatakowały nas czarne, foliowe worki! Czujecie, jaka to trauma dla motocyklisty? Czarny worek kojarzy się raczej jednoznacznie… My raczej skupialiśmy się na tym, żeby wykalkulować, jak ten worek leci i ominąć go na tyle, by nie wpadł na nas, albo nie wkręcił się gdzieś w koła! Później Emil zdążył wyprzedzić to auto, a ja musiałam odeprzeć kolejny atak, zanim też to zrobiłam.

Mieliśmy też awaryjne hamowanie: raz przy owcach, raz kozach i raz owczarkach na środku drogi, wcale nie kwapiących się, by z niej zejść oraz spotkaliśmy na swojej drodze zabójczy autobus (turystyczny, chorwacki), który nie uznawał żadnych ograniczeń prędkości w terenie zabudowanym. Jak Emil go wyprzedził, to wściekł się jeszcze bardziej, zajeżdżając mi drogę przy każdej próbie wyprzedzenia go! Psychol jakiś! Znalazłam jednak na niego sposób i ominęłam go na luzie, jak czekał w kolejce na zielone światło haha.

Z Nin udaliśmy się na wyspę Muter, gdzie zatrzymaliśmy się w cudownej uliczce i ze stopami w wodzie zjedliśmy drugie śniadanko. Trudno było się zorientować, że się na jakąś wyspę wjechało, bo cały czas były zabudowania. Następnie zatrzymaliśmy się w Szybeniku przy wybrzeżu i na chwilę obok historycznej twierdzy Św. Mikołaja na szczycie miasta.

Drogi są tutaj w dobrym stanie, ale w co niektórych miastach jest taki jasny asfalt z dużą ilością kamyczków, jednak nie szorstki a bardzo śliski, jak lód! W czasie zatrzymania, stopy same nam odjeżdżały, więc nauczyliśmy się, że trzeba zachować na nim ostrożność. W upale niebezpieczne też były takie łączenia pęknięć czarnym asfaltem. Po nagrzaniu, najazd na tą linię powodował uślizg koła, profilaktycznie wszystkie więc omijaliśmy.

Kolejnym punktem miały być wodospady Krka, jednak dotrzeć do nich wcale nie było łatwo, bo droga była w remoncie, wielki zakaz, a objazdu brak! Kręciliśmy się po okolicy, próbując skręcić w inne drogi, jednak żadna nie prowadziła do tego celu, choć były urocze. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Emil podpytał ludzi z okolicy, jak tam dojechać i okazało się, że za zakaz się wjeżdża i potem skręca w jakieś mini uliczki przez podwórka. Za nami pojechały też dwa motocykle niemieckie, jednak jakoś nie chcieli się z nami zaprzyjaźnić. Po dotarciu do celu okazało się, że ani wody, ani wodospadów nie widać, trzeba się nieco więcej nachodzić, a nie byliśmy na to przygotowani. Było późno, było zbyt gorąco, by chodzić w motocyklowych ciuchach i nie chcieliśmy całego dobytku zostawiać bez opieki. No nic, został nam jakiś punkt do zaliczenia na kolejną wizytę w Chorwacji.

Droga 8 nie zawsze idzie wzdłuż wybrzeża i na chwilę znaleźliśmy się też w pięknych górach. Normalnie jakby ktoś je wyłożył równym zielonym dywanem. Miałam tam też przygodę. Zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie, a Emil zauważył, że jedzie autobus to dobrze by było włączyć się do ruchu przed nim (bo ciężko wyprzedzać, jak ciągle zakręty). To ruszyłam, a nie zauważyłam, że nie mam stopki złożonej! Motocykl odpalił na sekundę i zaraz zgasł, a ja nie wiedziałam co mu się stało. Emil zaczął trąbić, że mam stopkę, autobus za nami, droga kręta z górki! Tak mi ciśnienie skoczyło, że zjechałam na pobocze, żeby odetchnąć i ruszyć od nowa.

Tego dnia zrobiliśmy jedynie 180 km, a naszym celem było pole namiotowe Camping Rozac. Wjechaliśmy tam przez Trogir, który strasznie nam się spodobał! Duża promenada pod palmami zakończona twierdzą, bardzo stare budynki, rynek i klimatowe, wąskie uliczki. Było już późno, robiło się szaro, to postanowiliśmy odwiedzić to miejsce dnia następnego.

Ten kemping był jednym z lepszych, na których spaliśmy. Czysty, zadbany, z dużą ilością kabin prysznicowych, otoczony z jednej strony plażą, a z drugiej zatoczką. Jedyną wadą był hałas dobiegający z drogi do późnej nocy. Zaprzyjaźniliśmy się tam z parą spod Lipska, która przyjechała na wakacje z trzema synami. Na widok motocykli dzieciaki oszalały z radości i tak się rozwinęła nasza jednonocna, sympatyczna znajomość. Najmłodszy, zwany przez rodziców „kamikaze”, najbardziej rozrabiał, ale jak przyszło co do czego, to jako jedyny nie odważył się usiąść na motocykl.

Moto-Chorwacja: dzień 3, mamy Adriatyk :-)

W domu ciężko mi wstać wcześnie rano, gdy mam dzień wolny. Jednak podczas wyjazdu jakoś tak naturalnie wychodziło nam wstawanie 6.30-7.00, co jednak nie znaczy, że po 8 już ruszaliśmy haha. Mieliśmy taką zasadę, że rano nic nas nie goni. Czyli na spokojnie łazienka, robienie śniadanka i osobno kanapek na drugie śniadanie, kawka, herbatka, a na koniec pakowanie sakw i namiotu. Zwykle schodziło nam do 9-10 godziny. W Chorwacji było to równoznaczne z temperaturą ok. 29 stopni, więc na końcu przyśpieszaliśmy, żeby wreszcie wsiąść na motocykle i poczuć przyjemny wiaterek.

Rozpoczęliśmy kolejny dzień jazdy, ponad 300 kilometrów z metą w Nin. Poruszaliśmy się drogą 23, która była genialna! Kręta, równa, pełna podjazdów i zjazdów. Na szczycie zatrzymaliśmy się na pauzę koło małego źródełka, skąd wielu kierowców czerpało wodę do picia. Przed nami było wciąż mnóstwo zakrętów i wiele opatrzonym moim ulubionym znakiem „Serpentina”, bardzo chciałam mieć fotkę z tym znakiem, ale niestety zawsze stały w takich miejscach, że groziło by to katastrofą w ruchu lądowym 😉 .


W połowie pokonywania kolejnej serpentyny, otworzyła się przede mną cudna panorama na Adriatyk, który zobaczyć mogłam pierwszy raz w życiu. Zaczęłam krzyczeć w kasku z radości i serce mało mi nie pękło, że nie mam gdzie się tam zatrzymać. Zjechałam nieco niżej, zatrzymałam się i poczekałam na Emila (on puścił przodem kilka ciężarówek, żeby mieć możliwość poskładania się w zakrętach w szybszym tempie), żeby go namówić na powrót w tamto miejsce. Na szczęście okazało się, że jadąc pod górę jest tam mała zatoczka widokowa i mogliśmy zrobić sobie pierwszą sesję z chorwackim wybrzeżem w tle.

Dojechaliśmy do drogi numer 8, która jest przepiękna ze względu na widoki, jak i ilość zakrętów. Masa zakrętów, do znudzenia – 50km/h na zakręcie w prawo wewnątrz lądu i 70 km/h na zakręcie w lewo na zewnątrz, na zmianę wciąż i wciąż… A prawej stronie Adriatyk, cudne skalne wyspy, a czasem wielkie przepaście. Emil się śmiał, że zawsze jadę bliżej środka jezdni zakręty w lewo i widać to było nawet po śladach na tylnej oponie Yamahy. Robiłam to jakoś odruchowo, broniąc się przed zbliżaniem się do tej bezkresnej przestrzeni 🙂 . Najbardziej żałowałam potem, że nie założyłam w tym czasie kamerki na kask, byłaby moc z widoków i zakrętów!

Ruchu nie było wcale! Byliśmy tylko my, droga i widoki! (dopiero bliżej Makarskiej ruch był spory) Początkowo zatrzymywaliśmy się co chwilę, potem już się nieco z tym pięknem oswoiliśmy i zatrzymywaliśmy się w miejscach wybitnie robiących wrażenie. Z czasem jednak było ich też mniej. Mogliśmy jechać nieco szybciej, bo dopadło nas późne popołudnie, a do celu nadal 150 km! Jednak ta górna część drogi 8 z Senj pozostała najcudowniejszym fragmentem naszej podróży.

Z założenia żywiliśmy się podczas pobytu w Chorwacji w marketach, na pełne posiłki w knajpach nie było nas stać (raz 2 hamburgery za 70 zł i ryba z frytkami + karczek za 100 zł ostudziły nasz apetyt). Podczas upału też, nie chciało nam się jeść czegoś gorącego, zwykle jakieś serki, jogurty, rybka w pomidorach itp. A czasem to dopiero wieczorem orientowaliśmy się, że nie robiliśmy pauzy obiadowej wcale. Zwykle listę zakupów, która obejmowała rzeczy na kolację i dwa śniadania, ustalaliśmy razem, potem Emil je robił, a ja zostawałam z motocyklami i bagażem. Raz na zakupy poszłam ja i pech chciał, że kasa sklepowa nie chciała przyjąć mojej karty (choć płaciłam nią wszędzie za paliwo). Zaczęłam dzwonić po Emila, a ten akurat urządzał sobie pogaduchy z kolegą przez telefon! Poprosiłam o kolejną próbę i udało się, ale korek w kolejce zrobiłam niezły! I to był ostatni raz, kiedy dałam się namówić na robienie zakupów 😉 .

Do tej pory nie miałam okazji podróżować tak długo, więc już pod koniec pierwszego dnia moje pośladki „wołały” o litość, potem zaczęły mnie pobolewać łydki i kolana z długotrwałej, jednostajnej pozycji. Miałam ze sobą żelową nakładkę na siedzenie i początkowo wydawało mi się to świetnym rozwiązaniem. Jednak po dwóch dniach w upale wkładka zaczęła mnie odparzać przez motocyklowe spodnie. Zrezygnowałam z niej i o dziwo, już chyba mój organizm się przystosował do jazdy. Gdy ból zaczynał doskwierać to robiliśmy przerwy, choćby na kilka minut, ale z czasem robiliśmy je coraz rzadziej. Zdecydowanie pomagało mi przesuwanie pośladków do tyłu, na najszerszą część sercowatego kształtu kanapy Yamahy, gdzie wygoda była największa.

Pod Zadarem złapał nas jeszcze objazd – bardzo kręty i wąski, niezłe akrobacje, ale za to z cudnymi górami w tle. Zatrzymałam się na chwilę by zrobić zdjęcia, a potem goniąc Emila skręciłam w złą drogę! On przeczuwał, że mi to grozi, więc drogi nade mną strzelił takie „łutututu” swoim ścigiem, że od razu się zorientowałam, że miałam pojechać górą i zawróciłam. W dotychczasowej podróży były też znajome akcenty: widzieliśmy trabanta, a dziadek w Tico wymusił na Emilu pierwszeństwo 🙂 . A policja po tajniacku jeździ niebieskim VW Polo.

Mój metalowy bark był bardzo dzielny, jednak trzeci, pełny dzień za kierownicą dał mu już popalić. Miałam problem z utrzymaniem kubka wieczorem, ale na szczęście na kolejny dzień tych kilometrów było w planie nieco mniej, więc zrezygnowałam z użycia tabletek czy maści (miałam pełen zapas). Regeneracja nocna bardzo mi pomagała.

Dojechaliśmy na kolejne pole namiotowe Ninska Laguna w Nin, który nie był wysokich lotów. Woda na monety i do tego nieregularnie to działało, łazienki od dawna nie remontowane, jedynie widok z pola był całkiem niezły i było tam molo, które o tej porze nie dotykało akurat wody. Ale trzeba zaznaczyć, ze tam po raz pierwszy w życiu zrobiłam sobie fotkę pod palmą, a raczej jej miniaturką haha, na szczęście później upolowałam kolejne!

c.d.n.

Moto-Chorwacja: dzień 1 i 2, przez Czechy, Austrię, Słowenię do Chorwacji

Spotkaliśmy się z Emilem ok. godziny 10 pod moim blokiem. Początkowo wyjazd był zaplanowany na 4 motocykle, jednak ostatecznie wyjechałam jedynie ja i Emil na Kawasaki ZX10. Razem ogarnęliśmy jakoś te mocowanie moich sakw, a potem z każdym dniem wychodziło nam to coraz lepiej. Ruszyliśmy z Wrocławia w stronę Kotliny Kłodzkiej, by tam przekroczyć pierwszą granicę, a przed nami w planie był 390 kilometrów.

Czechy powitały nas partią świetnych zakrętów na trasie 43, którymi byliśmy podekscytowani, bo jeszcze nie wiedzieliśmy, ile zakrętów wciąż przed nami! Po przejechaniu Brna wskoczyliśmy na drogę ekspresową, która była prosta, szybka i bardzo mnie zmęczyła. Zdecydowanie lepiej znoszę dużą ilość zakrętów, niż dużą ilość szybkiej, prostej trasy. Przy granicy z Austrią minęliśmy dwie, zupełnie odmienne miejscowości. Jedną można nazwać rozpustną, drugą handlowo-rozrywkową. W pierwszej były prawie same night cluby, a w drugiej sklepy bezcłowe i miejsca rozrywki dla dzieciaków.

Po wjechaniu do Austrii jechaliśmy przez kilkanaście małych, odpicowanych miejscowości. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że tak sobie jedziemy i jedziemy, a nie widzieliśmy żadnego człowieka! Żadnego, niedzielnego grillowania, czy spacerów. Kompletnie wyludnione zewnętrznie miejscowości, a sądząc po zaparkowanych autach – oni wolny czas spędzają po prostu w domach. Wyglądało to trochę jakby jakaś epidemia wybiła całą ludność w okolicy 😉 .

Co mi się spodobało? W miastach bardzo ładnie zaaranżowana jest zieleń, wszędzie zielono i sporo kwiatów. Na rondach kolorowe kwietniki lub… jeszcze fajniejsze fontanny. Łatwo było się zagapić na tych rondach i niechcący się wykąpać w takiej fontannie (co w upale może nie byłoby takie złe!). No i te zamki, pałace i ich ruiny praktycznie na każdej większej górce. Robiły niesamowite wrażenie, choć niewiele z tego udało nam się sfotografować, jadąc drogą bez możliwości zatrzymania się. Chciałabym tam wrócić!

Znaleźliśmy swój pierwszy kemping Donaupark pod Wiedniem (jeden z wielu trafnie wytypowanych przez google). Było sporo zielonego miejsca na namioty, a obok rozbili się także motocykliści, co dobrze wróżyło. Okazało się, że to para z Austrii w wieku emerytalnym! Ona litrowym Triumphem, a on sportowym turystykiem, jeszcze większej pojemności. Rozkładanie namiotu niby mieliśmy przed wyjazdem przećwiczone, ale jednak nie do końca, bo okazało się, ze pałąki mają różną długość i chwilę straciliśmy próbując ten dłuższy wcisnąć w miejsce krótszego haha. Obok namiotu była wierzba, która nie dawała mi zasnąć swoim, intensywnym szumem – musiałam włożyć do uszu stopery.

Pola namiotowe są tu wielonarodowościowe, z przewagą turystów mówiących po niemiecku, więc najbezpieczniej było rano mówić „morgen”. Generalnie nawigacją i rozmowami zajmował się głównie towarzyszący mi w podróży Emil, bo jako zawodowy kierowca międzynarodowy potrafił się odnaleźć w każdej sytuacji, jak nie słownie to na migi. Czasem mnie ktoś zagadywał, ale ani trochę nie byłam w stanie rozwikłać o co chodzi i zwykle kończyło się to uniwersalnym: „I don’t understand” 😉 .

Kolejny dzień rano znów zaczął się fantastycznie – idealnie równym, czystym i krętym asfaltem, drogami Neuwaldegger i Tullner na szczyt wzniesienia i na dół, z którego rozciągała się cudna panorama i widać było Wiedeń (smog nad nim też haha). Nie było tam ruchu i mogliśmy nacieszyć się tą trasą.

I z tego raju właśnie trafiliśmy na przedmieścia Wiednia. Horror! 50 kilometrów jechaliśmy 2,5 godziny, aż strach pomyśleć co tam się dzieje w centrum i jeszcze w godzinach szczytu. My mieliśmy już dość po tej próbce jazdy po Wiedniu. Ale ogólnie stan dróg jest bardzo dobry w tym kraju i bardzo spodobało mi się mrugające światło zielone, zanim zapali się żółte – to znacznie poprawia bezpieczeństwo.

Przez Słowenię jedynie przemknęliśmy ukradkiem, nawigacja poprowadziła nas jakimiś zadupiami, gdzie ilość kolorów i łatek na asfalcie był momentami porażający! Nawigacja tomtoma czasem robiła nas w konia, wysyłając gdzieś tylko po to, żebyśmy tam zawrócili. Wioski jednak były bardzo zadbane i czyste, trochę hodowli zwierząt na łąkach, a co jakiś czas mała kaplica, która przypominała miniaturkę kościoła.

Dotarliśmy do granicy, gdzie zaliczyliśmy pierwszą kontrolę dokumentów (a w sumie to jedynie dowodów osobistych) ze strony słoweńskich policjantów, bardzo zdziwionych, że my z Polski tak sobie jedziemy tędy. Po przekroczeniu granicy czekało na nas kilka zakrętów, ale jakich! Droga wąska jak ścieżka rowerowa, 180 stopni i z płaskiej powierzchni, od razu na wzniesienie. Było trudno i przez chwilę zastanawiałam się, czy tak się jeździ po Chorwacji? To ja wracam haha. Na szczycie była tablica, że właśnie oto znaleźliśmy się w Chorwacji!

Początkowo jechaliśmy wzdłuż pasma gór z licznymi miejscami wydobywania kamienia, co sprawiało, że widok momentami był oszałamiający. Tego dnia trasa 380 km zajęła nam calutki dzień (9-21), ale drogi w Chorwacji były cudne! Gładkie i super kręte! (szczególnie droga 35) Emil na ścigaczu czuł się jak ryba w wodzie, a ja już późnym popołudniem, ze zmęczenia miałam ochotę stanąć przy znaku ostrzegawczym o zakrętach, wyrwać go i po nim poskakać 🙂 . Ale przynajmniej zakręty były przyjemne i szerokie, a nie takie, jak na starcie przy granicy spotkaliśmy. Ogólnie od startu jechało się bardzo przyjemnie, jedynie jakaś żółta, agresywna skoda w Czechach podniosła mi ciśnienie.

Pod Zagrzebiem nocowaliśmy w Camp Zagreb, bardzo fajnym miejscu, przy jeziorku. Z jednej strony kumkały żaby w wodzie, a z drugiej grały świerszcze na łące. Zdecydowanie jednak spało się tam dobrze, tyle, że zaraz po przyjeździe musieliśmy się opsikać preparatami na komary, bo rzuciły się na nas jak na świeże mięsko. Przy okazji nad ranem otruć mnie chciał Emil, bo zobaczył z przerażeniem, że nad nami, przez wywietrznik wlatywały kolejne zastępy tych krwiożerczych stworzeń. Wyjął broń chemiczną i zaczął atak, a przy okazji mało mnie nie udusił, bo wszystkie opary spadły na mnie, na dole! To była hardcorowa pobudka!

c.d.n.