Moto-Chorwacja: dzień 7, Park Narodowy Jezior Plitwickich

Kolejnego dnia naszej wycieczki stała się rzecz niebywała – pojechałam motocyklem bez kompletnego stroju, pierwszy raz w życiu! Oczywiście nie polecam naśladowania i moje samopoczucie na motocyklu bez ubrania, też było okropne. Jechało mi się źle i bardzo niepewnie, żar z silnika buchał na łydki i generalnie miałam stresa, bo zawsze mam strój na motocyklu. Wszystko dlatego, że był upał, do przejechania jedynie 7 kilometrów, a do chodzenia ok. 4,5 godziny. Samobójstwem byłoby więc zwiedzanie Parku Narodowego Jezior Plitwickich w całym rynsztunku. Dzięki uprzejmości pani, u której wynajmowaliśmy pokój, mogliśmy zostawić nasz dobytek u niej.

Na to zwiedzanie przypadła sobota, więc obłożenie turystyczne było znaczne. Czekaliśmy w kolejce po bilety dłuższą chwilę, a kolejka rosła i rosła, aż zrobił się z tego niezły wąż. Mnóstwo przewodników wycieczek z kolorowymi parasolkami, żeby za tym punktem podążały ich „owieczki”. Na koniec się okazało, że nie można płacić w euro, ani kartą i pani odesłała Emila do kantoru obok (ceny to ok. 60 zł/os, a w sezonie będzie już 100 zł). Na szczęście do kasy mógł wrócić bez kolejki.

Park robi mega wrażenie, jest tam idealnie czysto, żadnych śmieci i zanieczyszczeń – woda krystaliczna! Natura w czystej postaci, a wśród niej drewniane deptaki, głównie bez barierek (jedynie przez przejściach w górę były), którymi podążają tłumy turystów. Jedna osoba robiąca zdjęcie potrafiła zrobić korek w poruszaniu się na kilka minut. Strach pomyśleć, co tam się dzieje w pełnym sezonie! Szybko dotarło do nas, że sukcesem będzie takie wyprzedzenie zbiorowych wycieczek, by spacerować już w grupie pojedynczych turystów.

Park składa się z kilku jezior położonych piętrowo, dzięki czemu woda przemieszcza się z najwyższego jeziora do niższych, tworząc bajeczne wodospady w skałach, kępach traw, a nawet na całej powierzchni lasu. Woda zmieniała swój kolor, ryby pływały blisko kładek, a wszystko, nawet na dnie – było doskonale widoczne. Cuda natury! Dotarliśmy do punktu, gdzie kolejny odcinek powinniśmy pokonać statkiem. Jednak, gdy zobaczyliśmy tą gigantyczną kolejkę do statków, w pełnym słońcu – to postanowiliśmy zrobić sobie pauzę na drugie śniadanie, a potem trasę tą przejść jednak pieszo. Mieliśmy moment zwątpienia, że to bardzo daleko, ale ścieżka wzdłuż jeziora była zacieniona i jakoś pół godzinki nam zajął ten średniej prędkości marsz. Przez chwilę grzmiało i szły czarne chmury, ale na szczęście wiatr je przegnał bokiem.

Dotarliśmy do punktu, gdzie musieliśmy jednak poczekać na malutką przeprawę statkiem, by kontynuować trasę. Tutaj statki kursowały zdecydowanie częściej, więc i czekania nie było dużo. Mogliśmy dotrzeć spacerkiem, kładeczkami do najwyższych jezior.

Drogę powrotną zaplanowaliśmy specjalnymi wagonikami z jedną przesiadką (statki i wagoniki są bez dodatkowych opłat), bo nogi już nieźle bolały, szczególnie, że chodziliśmy cały czas w tych naszych bucikach do wody 😉 . Pojazd jechał powoli, bo wciąż po leśnych serpentynach.

Gdy wysiedliśmy z drugiego pociągu, Emil wpadł w panikę, mówił „no zabijesz mnie!” i zaczął wracać tą samą drogą, mocno czegoś na ziemi wypatrując. Już myślałam, że zgubił dokumenty, a on zgubił Żabę Franię, która w jego kasku obeszła cały park! Gdy wsiadł do wagonika, to kask położył na kolanach i prawdopodobnie wtedy żaba wyleciała. Szybko wskoczył do naszego wagonu, załadowanego już w drogę powrotną na szczyt i na szczęście wypatrzył żabę pod nogami turystów. Ledwo wysiadł z nią przed zamknięciem drzwi wagonu. Oddał mi ją z ulgą i stwierdził, że przecież żaba musi z nami skończyć tą wycieczkę! Uśmialiśmy się i wróciliśmy na parking, rzucając okiem z góry na panoramę parku.

Wychodząc postanowiliśmy coś zjeść i dosiadła się do nas para z Kazachstanu. Sympatycznie sobie pogadaliśmy o naszej pasji motocyklowej głównie i wskazaliśmy im kilka miejsc, które warto zobaczyć. Pani stwierdziła, że po rosyjsku to z każdym słowackim językiem da się pogadać. Po powrocie załadowaliśmy torby na motocykle i ruszyliśmy na nocleg do sprawdzonego już Camp Zadar, który nas w Chorwacji witał i żegnał.

Moto-Chorwacja: dzień 6, droga numer 1

Trafiliśmy do punktu docelowego i trzeba było rozpocząć drogą powrotną trasą numer 1. Początkowo chcieliśmy dotrzeć do niej górską drogą, ale prognozy pogody straszyły nagłymi ulewami, więc zdecydowaliśmy, że wrócimy kawałek ósemką, by potem wpaść na jedynkę (ok 300 km). Dzięki temu mogliśmy jeszcze na chwilę zatrzymać się w Omiś, gdzie zachwyciły mnie fajne wieże wkomponowane w skały, stare budownictwo i wąskie uliczki.

Trasa nr 1 jest początkowo bardzo szeroka, prosta i kilka razy można przejechać się tunelami w skale, co było fajnym doświadczeniem. Byłam nieco zaniepokojona, że tak ma wyglądać ta droga powrotna, ale na szczęście później już było o wiele lepiej. Droga zrobiła się węższa i bardzo kręta, przy czym zakręty te miały zawsze bardzo bezpieczny profil i nawet jak wpadało się w zakręt 180 stopni – to był on poprowadzony na tak dużej powierzchni, że można śmiało i szybko go przejechać. To dawna, główna droga w Chorwacji, więc musiała być bezpieczniejsza, niż pozostałe i mieć dobrą nawierzchnię. Okolice jej były mocno wyludnione, dużo walących się chałup i ruin, bardzo mało stacji benzynowych (warto o tym pamiętać i zatankować na początku!), mało handlu. Widoki nie tak powalające jak przy wybrzeżu, ale góry wzdłuż trasy i ciągnące się przez kilkanaście kilometrów jezioro, też robiły wrażenie.

W czasie pokonywania pierwszych serpentyn spadło na mnie kilka kropli deszczu, a już w kolejnym zakręcie pod Sinj rozpętała się taka pompa z nieba, że zwolnić trzeba było do 40 km/h i w jednej chwili byłam już przemoczona do majtek! Nie ubrałam membran, bo było upalnie, a na wciągnięcie stroju przeciwdeszczowego nie było czasu, bo wszystko trwało kilka minut. Najlepsze jest to, że przed nami i za nami niebo nadal było błękitne i świeciło słońce! Emil zatrzymał się w zatoczce dla autobusów i spytał, co robimy? Postanowiliśmy jechać dalej, żeby wyprzedzić tą paskudną chmurę i zrobić pauzę przy jeziorze, które mieliśmy na trasie.

Skręciliśmy w pierwszą drogę, która prowadziła w stronę jeziora i był to świetny pomysł, bo potem między jeziorem a drogą wyrosła wielka skarpa, i zjazdów do wody już nie było. Po chwili skończył nam się asfalt i lekkim szuterkiem dotarliśmy do przecudnego jeziora. Krystalicznie czystego, otoczonego górami, cichego i odludnego. Genialne miejsce! Tam zjedliśmy drugie śniadanie, a ja postanowiłam przebrać bieliznę na suchą i jednak ubrać te membrany, żeby się odseparować od całkiem przemoczonego stroju. I słusznie, bo im dalej jechaliśmy, tym chłodniej się też robiło, a deszczowe chmury wciąż nas goniły i było słychać grzmoty w oddali. Zrezygnowaliśmy później z dłuższych postojów.

Po drodze trafiła nam się jakaś remontowa mijanka ze światłami i obok nas na chodniku zatrzymał się „Pan Żul” tamtejszy, już nieco wstawiony, więc rower swój prowadził. No i pokazuje nam na migi, że mamy super motocykle. Potem pokazuje na swój rower, że ten to do kitu jest, bo pedałować trzeba. Ale! Tu podniósł rękę w geście wykrzyknika i wskazał na samochód przed nami. Tamten pojazd jest jego zdaniem jeszcze lepszy, bo nie pada na głowę (co pokazał również) i zimno nie jest, ani za gorąco. To był świetny monolog ręczny i dawno się tak nie uśmiałam 😉 .

Przejechanie trasy poszło nam nawet szybko. Kierowcy innych pojazdów nie sprawiali nam problemów, jeden tylko wyjechał mi na czołówkę, wyprzedzając w zakręcie. Fakt, że na krętych drogach Chorwacji miejsc na wyprzedzenie jest niewiele. Spotkaliśmy też grupę włoskich motocyklistów, którzy wyprzedzali tak niebezpiecznie, że aż ciary mi przeszły po plecach. Jadąc przez kraje sąsiednie to ja byłam gwiazdą – jako kobieta na motocyklu, jednak w Chorwacji gwiazdą był zdecydowanie Emil, z tego względu, że na ścigaczu z bagażami, uprawia turystykę 😉 .

Dotarliśmy do miejsca naszego noclegu, które znaleźliśmy na szybko i w dobrej cenie na booking.com. Przeczytaliśmy opinie, że pani w Guesthouse Pavlicic (miejscowość Dreznik Grad), która wynajmuje pokoje jest bardzo sympatyczna, więc mieliśmy nadzieję, że pozwoli nam zostawić cały dobytek w pokoju, gdy pójdziemy zwiedzać na prawie cały, kolejny dzień. Gdy tylko zaparkowaliśmy i zabraliśmy się do wnoszenia bagażu – to zaczęło padać i grzmieć z oddali. Na chwilę też straciliśmy prąd w pokoju. Mieliśmy szczęście i udało nam się skutecznie odjechać kolejnej ulewie.

Jak przestało padać, to wybraliśmy się na mały spacer po okolicy, bo zainteresowała nas tabliczka pod naszym noclegiem, że niedaleko mamy jakąś wieżę. Niestety spóźniliśmy się i już była zamknięta dla zwiedzających. Myśleliśmy o jakimś późnym obiedzie, a właścicielka jakby czytała nam w myślach, bo przyniosła nam do pokoju cudowne naleśniki z dżemem! Po paru dniach marketowego żywienia, wcinaliśmy je, aż się uszy trzęsły haha.

Spaliśmy obok drogi, która była objazdem dla ciężarówek, ale nie to było najgorsze. Najgorszy był kościół po drugiej stronie drogi! Wyobrażacie sobie, że dzwony biły tam co 15 minut i to przez całą noc również! Masakra jakaś! Musieliśmy całkiem pozamykać okna, żeby jakoś dało się spać. Pani nam tłumaczyła, że to jakiś zwyczaj w związku ze zbliżającym się świętem.

Moto-Chorwacja: dzień 5, czyżby wreszcie jakieś plażowanie? ;-)

Celem kolejnego dnia w podróży była Baśka Voda, czyli najniższy punkt Chorwacji, jaki mieliśmy czas osiągnąć i tam też po raz pierwszy mieliśmy wygospodarować popołudnie na jakieś plażowanie. Na ten dzień w planie było jedynie 80 km, ale po drodze małe zwiedzanie w Splicie.

Zaczęliśmy jednak od kontynuacji zwiedzania Trogiru i czekał nas mały szok. Miasteczko niewielkie, kilka ulic, a rano rozgrywał się tam jakiś horror! Wielki korek, niekończące się ciągi aut i autobusów oraz niezważających kompletnie na nic skuterów. Leciały na czołówkę, po wszelkich ciągłych i wciskały się w każdą dziurę – strach było wykonać jakiś manewr, bo one były wszędzie! Kompletny chaos! Ulżyło mi, jak w końcu zaparkowaliśmy pod promenadą. Pospacerowaliśmy nieco, podziwiając stare mury miasta i przez przypadek staliśmy się atrakcją turystyczną dla skośnookich turystów, którzy zapragnęli mieć zdjęcia z motocyklistami z Europy 🙂 .

Chcieliśmy zobaczyć Pałac Dioklecjana w Splicie, ale zaparkowanie w tym mieście wcale nie jest takie łatwe. Ktoś nas jednak sympatycznie zaczepił i podpowiedział, żebyśmy podjechali pod płatny parking, bo tam jest krótszy szlaban i mała uliczka, gdzie mogą parkować skutery i motocykle. Na dziedziniec pałacu szło się przez kamienne, zimne korytarze, gdzie kwitł handel turystyczny (nie różniący się zbytnio od polskich straganów). Obejrzeliśmy pałac z grubsza, bo w pewnym momencie zaatakowała to miejsce taka ilość wycieczek (w tym młodzieży z Polski), że odechciało nam się tam dalej chodzić. Potem pojechaliśmy pod salon chorwackiej Yamahy, żeby się przywitać z tamtym oddziałem i strzelić pamiątkową fotkę.

Jechaliśmy we dwójkę, ścigacz + naked. Emil na Kawasaki ZX10 miał nawigację, więc zawsze prowadził tam, gdzie trasa wymagała zmiany kierunków, a w szczególności przez większe miasta, gdzie zgubić się można w 5 minut. Gdy było sporo wyprzedzania to prowadziłam ja, z tego względu, że Emil mniej miejsca i czasu potrzebował na taki manewr swoim motocyklem i jak się czasem rozbujał – to już po chwili był 5 samochodów przede mną. Jak ja wyprzedzałam pierwsza, to on na luzie mnie doganiał. Gdy lecieliśmy po zakrętach i serpentynach to układ był różny. Czasem prowadziłam ja, a Emil robił sobie odstęp na szybsze wchodzenie w zakręty, a czasem zasuwał przodem i na kawałku prostej toczył się, aż do niego dojadę. Jak byliśmy zmęczeni to już jechaliśmy razem równym tempem do celu.

Nauczyłam się przez te 6 lat jazdy motocyklem, by nigdy nie kopiować ruchów motocyklisty przede mną, bo czasem w swoim manewrowaniu bierze on pod uwagę jedynie swoje warunki, a nie to, czy zdążę też ja. Więc zawsze przy włączaniu się do ruchu, wyprzedzaniu, zmianie pasa, wchodzeniu w zakręt – wymierzam czas i miejsce na ten manewr samodzielnie. Gdybym wchodziła w zakręty i wyprzedzała w tempie motocykla Emila, to mogłabym tej wycieczki nie ukończyć 😉 .

Niby niewiele tego dnia robiliśmy, ale na docelowe Basko Polje dotarliśmy po godzinie 15. Ta część trasy była też już bardzo ruchliwa, bardzo dużo turystów podążało w stronę Makarskiej. Marzyło nam się pole namiotowe blisko wody i o tym zapewniał nas pan w recepcji. Okazało się jednak, że pole jest daleko od wody, wraca się pod górkę betonowym szlakiem, nie jest tam przyjemnie i jakoś ciemno. Bliżej były takie małe bloki z pokojami. Podjechaliśmy spytać o miejsce tam, ale ponoć już żadnego nie było dla gości. Na miejscu spotkaliśmy też grupę Polaków z Sulechowa, którzy w sumie wybierali się na lepsze pole w Krvavicy, ale auto im się zepsuło właśnie tutaj. Postanowiliśmy więc sprawdzić te polecane pole, kilka kilometrów dalej.

Autocamp Krvavica to malutkie pole, ale chyba najfajniejsze z dotychczas odwiedzonych. Recepcja była otwarta dopiero od 17 i Emil już mało nie dostał wścieklizny, bo z połowy dnia na leżakowanie został już nam jedynie wieczór. Całe pole jest podzielone na piętrowe placyki, rozdzielone kamiennymi murkami, a na każdym stolik i dwa krzesła. Łazienka niby mała, ale blisko. Były sznurki do robienia prania, to na późny wieczór już sobie to zaplanowałam (nie miałam motywacji na robienie prania codziennie, a zapasy bielizny właśnie się skończyły haha). Po rozbiciu obozowiska poszliśmy na pobliską plażę i obejrzeć małą marinę.

W międzyczasie zaczęły nas dopadać jakieś sensacje żołądkowe i z mojej, podręcznej apteczki przydała się Smecta. Próbowaliśmy przeanalizować, co nam mogło zaszkodzić i po wnikliwej analizie okazało się, że to… woda! Emil zakupił wodę z wysoką ilością minerałów, która wydawała nam się genialnym wyborem na upały i groźbę odwodnienia. Zdziwiliśmy się wprawdzie, że z boku butelki jest miarka z milimetrami, ale nie doczytaliśmy etykiety. Można jej wypić 300 ml dziennie, a my wypiliśmy po 2 litry na głowę haha. Na same wspomnienie smaku tej wody mnie teraz odrzuca 🙂 .

Wieczorem byliśmy podjadani tym, że wreszcie wykąpiemy się w Adriatyku, oczywiście wyposażeni w buty do wody. No i? Masakra! Woda lodowata, kamienie niewygodne do chodzenia i momentami zasypujące stopy. Emil się zaparł i jednak wykąpał, ja stwierdziłam, że moje kolana takiej krioterapii nie przeżyją i pozostałam na płyciźnie. Miejsce fajnie urządzone, więc pozostawiło miłe wspomnienia, a Emil już się nie domagał tak tego plażowania. Ja to nawet stwierdziłam, że zdecydowanie wolę jeździć motocyklem. Kolejnego dnia wyskoczyliśmy tylko na moment pożegnać plażę i pokazać, jak z niej najlepiej się korzysta haha.