Trafiliśmy do punktu docelowego i trzeba było rozpocząć drogą powrotną trasą numer 1. Początkowo chcieliśmy dotrzeć do niej górską drogą, ale prognozy pogody straszyły nagłymi ulewami, więc zdecydowaliśmy, że wrócimy kawałek ósemką, by potem wpaść na jedynkę (ok 300 km). Dzięki temu mogliśmy jeszcze na chwilę zatrzymać się w Omiś, gdzie zachwyciły mnie fajne wieże wkomponowane w skały, stare budownictwo i wąskie uliczki.
Trasa nr 1 jest początkowo bardzo szeroka, prosta i kilka razy można przejechać się tunelami w skale, co było fajnym doświadczeniem. Byłam nieco zaniepokojona, że tak ma wyglądać ta droga powrotna, ale na szczęście później już było o wiele lepiej. Droga zrobiła się węższa i bardzo kręta, przy czym zakręty te miały zawsze bardzo bezpieczny profil i nawet jak wpadało się w zakręt 180 stopni – to był on poprowadzony na tak dużej powierzchni, że można śmiało i szybko go przejechać. To dawna, główna droga w Chorwacji, więc musiała być bezpieczniejsza, niż pozostałe i mieć dobrą nawierzchnię. Okolice jej były mocno wyludnione, dużo walących się chałup i ruin, bardzo mało stacji benzynowych (warto o tym pamiętać i zatankować na początku!), mało handlu. Widoki nie tak powalające jak przy wybrzeżu, ale góry wzdłuż trasy i ciągnące się przez kilkanaście kilometrów jezioro, też robiły wrażenie.
W czasie pokonywania pierwszych serpentyn spadło na mnie kilka kropli deszczu, a już w kolejnym zakręcie pod Sinj rozpętała się taka pompa z nieba, że zwolnić trzeba było do 40 km/h i w jednej chwili byłam już przemoczona do majtek! Nie ubrałam membran, bo było upalnie, a na wciągnięcie stroju przeciwdeszczowego nie było czasu, bo wszystko trwało kilka minut. Najlepsze jest to, że przed nami i za nami niebo nadal było błękitne i świeciło słońce! Emil zatrzymał się w zatoczce dla autobusów i spytał, co robimy? Postanowiliśmy jechać dalej, żeby wyprzedzić tą paskudną chmurę i zrobić pauzę przy jeziorze, które mieliśmy na trasie.
Skręciliśmy w pierwszą drogę, która prowadziła w stronę jeziora i był to świetny pomysł, bo potem między jeziorem a drogą wyrosła wielka skarpa, i zjazdów do wody już nie było. Po chwili skończył nam się asfalt i lekkim szuterkiem dotarliśmy do przecudnego jeziora. Krystalicznie czystego, otoczonego górami, cichego i odludnego. Genialne miejsce! Tam zjedliśmy drugie śniadanie, a ja postanowiłam przebrać bieliznę na suchą i jednak ubrać te membrany, żeby się odseparować od całkiem przemoczonego stroju. I słusznie, bo im dalej jechaliśmy, tym chłodniej się też robiło, a deszczowe chmury wciąż nas goniły i było słychać grzmoty w oddali. Zrezygnowaliśmy później z dłuższych postojów.
Po drodze trafiła nam się jakaś remontowa mijanka ze światłami i obok nas na chodniku zatrzymał się „Pan Żul” tamtejszy, już nieco wstawiony, więc rower swój prowadził. No i pokazuje nam na migi, że mamy super motocykle. Potem pokazuje na swój rower, że ten to do kitu jest, bo pedałować trzeba. Ale! Tu podniósł rękę w geście wykrzyknika i wskazał na samochód przed nami. Tamten pojazd jest jego zdaniem jeszcze lepszy, bo nie pada na głowę (co pokazał również) i zimno nie jest, ani za gorąco. To był świetny monolog ręczny i dawno się tak nie uśmiałam 😉 .
Przejechanie trasy poszło nam nawet szybko. Kierowcy innych pojazdów nie sprawiali nam problemów, jeden tylko wyjechał mi na czołówkę, wyprzedzając w zakręcie. Fakt, że na krętych drogach Chorwacji miejsc na wyprzedzenie jest niewiele. Spotkaliśmy też grupę włoskich motocyklistów, którzy wyprzedzali tak niebezpiecznie, że aż ciary mi przeszły po plecach. Jadąc przez kraje sąsiednie to ja byłam gwiazdą – jako kobieta na motocyklu, jednak w Chorwacji gwiazdą był zdecydowanie Emil, z tego względu, że na ścigaczu z bagażami, uprawia turystykę 😉 .
Dotarliśmy do miejsca naszego noclegu, które znaleźliśmy na szybko i w dobrej cenie na booking.com. Przeczytaliśmy opinie, że pani w Guesthouse Pavlicic (miejscowość Dreznik Grad), która wynajmuje pokoje jest bardzo sympatyczna, więc mieliśmy nadzieję, że pozwoli nam zostawić cały dobytek w pokoju, gdy pójdziemy zwiedzać na prawie cały, kolejny dzień. Gdy tylko zaparkowaliśmy i zabraliśmy się do wnoszenia bagażu – to zaczęło padać i grzmieć z oddali. Na chwilę też straciliśmy prąd w pokoju. Mieliśmy szczęście i udało nam się skutecznie odjechać kolejnej ulewie.
Jak przestało padać, to wybraliśmy się na mały spacer po okolicy, bo zainteresowała nas tabliczka pod naszym noclegiem, że niedaleko mamy jakąś wieżę. Niestety spóźniliśmy się i już była zamknięta dla zwiedzających. Myśleliśmy o jakimś późnym obiedzie, a właścicielka jakby czytała nam w myślach, bo przyniosła nam do pokoju cudowne naleśniki z dżemem! Po paru dniach marketowego żywienia, wcinaliśmy je, aż się uszy trzęsły haha.
Spaliśmy obok drogi, która była objazdem dla ciężarówek, ale nie to było najgorsze. Najgorszy był kościół po drugiej stronie drogi! Wyobrażacie sobie, że dzwony biły tam co 15 minut i to przez całą noc również! Masakra jakaś! Musieliśmy całkiem pozamykać okna, żeby jakoś dało się spać. Pani nam tłumaczyła, że to jakiś zwyczaj w związku ze zbliżającym się świętem.