Nadejszła wiekopomna chwila po raz drugi!

W zabieganym tygodniu nie miałam czasu, by przygotować się psychicznie na pierwszą jazdę po mieście – skutek? Brzuch mnie z nerwów bolał od rana i nie pomagały żadne rozmowy ze sobą: „że przecież kiedyś muszę na to miasto wyjechać!”

Ja + Klocek (Yamaha TW) + Wrocław = no właśnie co?? 😉

Głęboki wdech i idę na placyk! Tam się okazało, że jazda nie odbędzie się pod okiem mojego moto-guru, tylko z zastępstwie pojedzie inny instruktor – Misiek. Pierwsze zdanie, jakie z siebie wydusiłam w odpowiedzi na tą wiadomość (i założę się, że każda kobieta powiedziałaby to samo w mojej sytuacji), to: -„A czy Misiek krzyczy?” 😉

No, ale jak już Misiek przyjechał, to rozwiał moje wątpliwości, bo sprawiał wrażenie – oazy spokoju ze sporą dozą poczucia humoru. Jako motto dnia usłyszałam, że mam uważać, bo „na mieście każdy chce mnie zabić”. Ups, no szkoda by było! Nie pozostało mi nic innego, jak jechać w ten sposób, żeby we mnie nie mogli trafić ;-).

Połączyliśmy się interkomem i w drogę! W lewo w prawo i… stoję przed główną drogą – patrzę na te auta, jak robią ziuuu, ziuuu, i kolejne ziuuu… Zażartowałam sobie, czy faktycznie chce mnie zabić? I raczej na tyle poważnie to zabrzmiało, że Misiek zarządził odwrót. Pojechaliśmy małymi uliczkami i chwała mu za to – bo koniecznie musiałam się oswoić z nową sytuacją. A poziom stresu nadal był spory – wyznacznikiem tego jest fakt, że zastanawiałam się czasem która to prawa strona (a to mi się nie zdarza, bo na prawej ręce mam tatuaż :-)).

Jakoś się jechało, choć zdarzały mi się wpadki typu: „nie mam biegu, nie mam biegu!”. Czy też: „aaaaa no jedź, jeeeeeedź!”. Nie mówiąc już o tym, jak Misiek po raz enty ze stoickim spokojem mówił: „kierunkowskaz”. Że też on się nie może sam wyłączyć! Jechałam najszybciej jak potrafię (czytaj 30 km/h) i pytam Miśka, ile się tu powinno jechać, żeby zdać. Odpowiedział, że najlepiej nie blokować ruchu i jak najbliżej najwyższej dozwolonej prędkości. Hmm no to jeszcze się muszę nauczyć jeździć szybko ;-).

Główne drogi mnie nie ominęły, ale widząc w lusterku mojego anioła stróża na pięknym czerwonym rumaku (Triumph Speed Triple) – to już nie było tak strasznie, jak na początku. Po drodze dostawałam dużo wskazówek i dotarło do mnie, jak czujny musi być motocyklista jeżdżąc po mieście.

Wróciliśmy jeszcze na plac, zostało pół godziny jazdy, więc wskoczyłam na ósemkę. Misiek uświadomił mi, ze taka ósemka to wcale nie jest głupie ćwiczenie egzaminacyjne, tylko bardzo praktyczne ćwiczenie. Testowałam też nowy sposób jej pokonywania – przykuwając wzrok na zmianę do dwóch pachołków, które ciągną w kółko – jak na sznurku ;-).

To był dzień pełen wrażeń i jeden z tych, który mi pokazał moje miejsce w szeregu. O taka! Taka! Jestem malutka, ze swoimi malutkimi umiejętnościami! Ale… jestem do przodu o jedną lekcję, nowe doświadczenie, które być może zminimalizuje mój stres przed kolejną jazdą po mieście.

p.s. z wrażenia zapomniałam aparatu, poprawię się ze zdjęciami następnym razem.

Jazda ósma

Po dłuższej przerwie w zajęciach praktycznych, strzeliłam jeszcze godzinkę na placu. I muszę powiedzieć, że ja byłam w szoku, ale instruktor jeszcze bardziej ;-). Dlaczego??

Te moje treningi na Stringu bardzo pomogły mi wczuć się w motocykl. Nie jestem już „sztywna”, składam motocykl do ósemki i nie mam już z nią większego problemu. Mimo, że różnica w jeździe jest duża – między Klockiem (Yamaha TW), a Stringiem (Derbi Senda SM) – to przejechane kilometry przekładają się już powoli na umiejętności.

Trzymajcie kciuki za moją pierwszą wyprawę z instruktorem na miasto!

Czwarta jazda treningowa

Instruktor poinformował mnie, że na kolejnej godzinie kursu wyjedziemy razem na miasto (yyyyyy, że co? :-)). No to szybko pojechałam do Stringa ostro trenować.

Zmiany biegów już jakoś idą, aczkolwiek z tą „przygazówką” przy redukcji to różnie bywa. Tzn. jak się rozkręcę i robię ją przy redukcji, to i potem wbijając wyższe biegi, też mi się zdarza taką strzelić… Robiłam też ósemki wokół butelek, ale tym razem na 1 ręce, na zmianę lewą i prawą.

Pojechałam trochę w teren – oswoić wroga (czyli piach-zabójcę) i, o ile jadę powoli, to nie daje się już zaskoczyć. Ale, jak piach-zabójca zaatakuje mnie znienacka – to pewnie tak kolorowo nie będzie…

Odkryłam nową ścieżkę, taką zarośniętą trawą i tam podobało mi się najbardziej. Przyczepność fajna, tajnych dziur brak i byłoby pięknie, gdyby nie to – że to ślepa dróżka była. Wyjechałam na jakieś nie użytkowane dawno pole i podjarana tym, jak to fajnie jeździć po trawce – ruszyłam na jego podbój.

Nie trwało długo, jak wpakowałam się w jakaś dziurę! String oczywiście odstawił „szopkę”, że się chce na tej trawce położyć. Prawie mu na to pozwoliłam, ale w ostatniej chwili zebrałam wszystkie siły i przywróciłam go do porządku! Ale, że to wojna i straty muszą być – to przypaliłam sobie nogę na silniku, pęcherz jak marzenie! To już drugi ślad po Stringu na mojej prawej nodze ;-). A, że mądra blondynka po szkodzie – to jeansy będą już stale na wyposażeniu garażu.