Alpy 2019: Kehlsteinhaus

Dalszy plan wycieczki obejmował zjazd do Włoch przez przełęcz Timmelsjoch, a następnie rundę przez Sella Group w Dolomitach. Niestety pogoda się załamała. Deszcze, które już napotkaliśmy, miały wypadać się dopiero w środę, a był piątek. Długo myśleliśmy nad tym, co zrobić i z ciężkim sercem zrezygnowaliśmy z dalszego ciągu wycieczki. Później okazało się, że to była najlepsza decyzja z możliwych, ponieważ we wtorek w Dolomitach spadł… śnieg!

No nic, ten cel zostawimy sobie na kolejny, wakacyjny urlop. Sobota miała być jeszcze pogodna to wykorzystaliśmy ją na powrót w stronę Polski, ale połączony z odwiedzeniem herbaciarni, którą Hitler dostał na 50-te urodziny. Zbudowano ją na szczycie Kehlstein, z którego rozciąga się przepiękna panorama na góry i jezioro Koningssee. I znowu mogłam się nacieszyć bawarskimi drogami. Myśleliśmy jeszcze o platformach widokowych 5 fingers, jednak cena ponad 30 euro za osobę skutecznie nas odstraszyła. Trasa wiodła wzdłuż jeziora Chiemsee.

Na miejscu okazało się, ze ok. godziny musimy czekać na wolny autobus, który zawiezie nas na szczyt góry, więc wykorzystaliśmy ten czas na drugie śniadanie. Droga jest wąska i kręta, po bokach przepaście, a autobus wielki, więc już sam dojazd na miejsce budzi emocje. Wysiada się pod ciemnym tunelem, w którym zwykle jest kolejka do windy. Na szczęście winda mieściła ok. 30 osób, więc czekaliśmy może kwadrans.

Na górze to już był tylko zachwyt nad panoramą z każdej strony. Ta słynna herbaciarnia cały czas funkcjonuje i może liczyć na tłumy turystów. Kelnerzy uwijali się w pocie czoła, a chętnych na poczęstunek na szczycie wciąż nie brakowało. My poszliśmy wyżej pod krzyż i najdalszy punkt widokowy. Na górę przeznaczyliśmy 1,5 h (trzeba się określić, o której wraca się autobusem), ale to było zdecydowanie za mało, wliczając czas oczekiwania na windę, więc na koniec już musieliśmy przyspieszyć. Koszt zwiedzania to 16,5 euro/os, a przy dobrej pogodzie wrażenia są niezapomniane.

Ruszyliśmy w dalszą trasę, bo chcieliśmy przejechać jak najwięcej tego dnia, żeby kolejnego już dotrzeć do domu, szczególnie, że i tam miały dotrzeć ulewy. Jednak czasem życie szykuje jakieś niespodzianki i tak było tym razem. Chcieliśmy ominąć Salzburg i jadąc przez inne miasteczko podjechał do nas motocyklista. Zrównał się ze mną i nie wiedziałam, o co mu chodzi. Potem zrównał się z Emilem i coś chyba do niego próbował powiedzieć. Emil przekazał mi przez interkom, żeby zjechać na pobocze.

Po chwili zdziwiliśmy się, jak usłyszeliśmy polski język. Bo to była para z Górnego Śląska, która mieszka od kilku lat w Austrii i niedawno wzięła ślub. W sobotę akurat jeździli sobie po okolicy na Suzuki SV, aż wpadli na nas – zobaczyli polskie blachy, więc próbowali nas zatrzymać. Porozmawialiśmy sobie sympatycznie i padła propozycja, żeby pojechać z nimi na okoliczny punkt widokowy z panoramą na góry i Salzburg. Zgodziliśmy się.

Na szczycie było super, panorama rozległa, jednak nieco zamglona, pomimo słonecznej pogody. Porozmawialiśmy sobie jeszcze o życiu w Austrii i w Polsce, a potem nasze drogi się rozeszły. Spontan był, jednak potem trzeba było wrócić do rzeczywistości, a okazało się, że jak była godz. 19.00, to do celu w Czechach jeszcze 200 km. Ok. 20.30 było już całkiem ciemno i zimno.

Wkurzyłam się, bo nie mogłam znaleźć membrany i nie chciałam ponownie wpakować się w nocną jazdę do północy. Postanowiliśmy poszukać jakiegoś kempingu w okolicy i znalazł się, aż jeden i to w szczerym polu kukurydzy. Okazało się, że to jakaś agroturystyka, było po 22-giej, ale jeszcze Pani nas przyjęła. Przy śniadaniu towarzyszyło nam kwiczenie świń, ale najważniejsze było to, że jeszcze nie padało. Zostało nam 550 km do domu.

Robiliśmy pauzy co ok. 100 km, na przedostatniej miałam kompletnie dość, ale byliśmy już pod Kamienną Górą, więc myśl o spaniu we własnym łóżku dodawała skrzydeł. Deszcz nas złapał, ale dłużej się przebieraliśmy w stroje przeciwdeszczowe, niż on padał. Udało nam się omijać czarne chmury z obu stron. Dojechaliśmy po 21-wszej do domu i padliśmy wymordowani tym urlopem hahaha.