To był dzień, który najbardziej mi dał w kość, bo trwał od 9 rano do 23 i wciąż na motocyklu! Wcale nie miało tak być, ale splot zdarzeń tak sprawy ułożył. Czekałam na ten dzień długo, bo plan był taki, by zaliczyć znane i uwielbiane przez motocyklistów alpejskie trasy: Grossglockner Hochalpenstraße i Nockalmstraße.
Zaczęliśmy o 9 rano od Nockalmstraße. Jej początek od strony Reichenau był zwyczajny, a potem już było WOW i coraz więcej WOW. Wspinając się do góry panorama coraz bardziej zachwycała. Gdy dojechaliśmy do chatki na szczycie już dojrzałam dalszy ciąg trasy i cieszyłam się, widząc kolejne zakręty. Jednak to jeszcze nic!
Po chwili jazdy w dół okazało się, że jedziemy na kolejny szczyt i to o wiele większy! Zadarłam głowę do góry i zobaczyłam, że tam wysoko jedzie jeszcze samochód, nie wierzyłam… Droga była coraz bardziej kręta i stroma, a panorama zwalała z nóg. Czasami bałam się patrzeć na te strome zbocza, gdy jechałam tuż obok krawędzi drogi (barierki były na szczęście).
I krowy alpejskie były – ta cała przestrzeń tylko dla nich, bez lin i łańcuchów. Zrobiliśmy pauzę na szczycie, żeby pozachwycać się przepiękną panoramą gór i dolin. Jeszcze kilkanaście zakrętów w dół i koniec tego szczęścia, ale uśmiech został od ucha do ucha. Wrażenia niezapomniane!
Po drodze chcieliśmy przejechać trasę Malty, jednak czas nas już gonił, dlatego dotarliśmy tylko do pierwszego wodospadu, zjedliśmy coś i polecieliśmy na Grossglockner ok. 100 km dalej. Pierwsza przełęcz kosztowała ok. 11 euro, druga ok. 26 euro/os, a w pakiecie trzecią Gerlosstrasse dostaliśmy gratis (i niestety nie wykorzystaliśmy biletu, ale o tym za chwilę).
Pod trasą Grossglockner Hochalpenstraße stanęliśmy na chwilę pauzy, żeby mieć siły na to wyzwanie. W końcu to najwyższa droga w Austrii i do tego 50-kilometrowa! Nagle Emil usłyszał polski język i okazało się, że spotkaliśmy dwóch motocyklistów z okolic Trzebnicy. Miło sobie porozmawialiśmy i wymieniliśmy wrażeniami, oni już trasę przejechali i mieli dobrą pogodę. Nas nieco martwiły nadciągające chmury, ale ruszyliśmy. Chwilę po minięciu bramek na serio się rozpadało, zjechaliśmy na pobocze, pod drzewa, żeby ubrać przeciwdeszczowe kombinezony i rękawice.
Jechaliśmy dalej, droga była gładka i cudnie kręta, jednak prędkość osiągana w deszczu nie pozwalała na to, by się w pełni nią nacieszyć. Krajobrazy też przepiękne, tylko przez brak słońca nieco przygaszone… Skręciliśmy najpierw na punkt widokowy na szczyt Grossglockner i lodowiec. Padało jeszcze mocniej, na szczęście na szczycie jest zadaszony parking. Trudno było nawet zrobić zdjęcia.
Zjazd z góry też był wyzwaniem, choć z czasem deszcz nieco zmniejszył natężenie. Potem odbiliśmy w bok i ruszyliśmy na alpejską trasę świetnymi zakrętami do góry. Im wyżej, tym większa była mgła, by na szczycie już całkiem zasłonić nam widok mleczną kurtyną. Nie wjeżdżaliśmy na najwyższy punkt widokowy, bo nie miało to najmniejszego sensu. Rozpoczęliśmy zjazd 17-kilometrową w dół. Dopiero przy miasteczku mgła odpuściła i został ten niedosyt, że widzieliśmy tylko połowę tej cudnej trasy. No nic! Trzeba tam wrócić!
Samopoczucie też mieliśmy coraz gorsze, bo buty nam poprzemakały. Zatrzymaliśmy się pod marketem i wpadłam na pomysł, żeby ubrać suche skarpety, a na to foliowe worki z marketu. Może to nie gwarantowało super komfortu, ale zimno i mokro być przestało. Kupiliśmy też coś do jedzenia i… spotkaliśmy kolejnych Polaków, tym razem parę z Wałbrzycha na jednym motocyklu. Oni potwierdzili, że dobrze, że nie wjechaliśmy na sam szczyt, bo tam było bardzo stromo i po kostce, więc w deszczu mogłoby się to źle skończyć. Fajne i bardzo pozytywne spotkanie.
My sami stanęliśmy przed decyzją, co robić dalej? Padać przestało i nawet się rozjaśniło. Przez chwile zastanawialiśmy się, czy nie wynająć pokoju w polskim pensjonacie w tym miasteczku (40 euro/os) i po prostu się wysuszyć. Ale poprawa pogody zachęciła nas do dalszej drogi na przełęcz Gerlos. To nie był dobry pomysł…
Z każdym kilometrem pogoda była coraz gorsza. Piękne widoki gór w chmurach zaczynały przeistaczać się w pełną mgłę i siąpiący deszcz. Na ostatnim punkcie widokowym spotkałam sympatycznego kota, który od razu zapakował mi się na ramiona.
Po zdrowo-rozsądkowej rozmowie postanowiliśmy zawrócić z trasy i jechać z powrotem do bazy pod Monachium. Jednak to też nie był dobry pomysł…
To był najgorszy kawałek trasy, jaki w życiu miałam okazję pokonać na motocyklu. Było ciemno, padał deszcz, a trasa była kręta. Raz się nawet zgubiłam, bo nie wiedziałam gdzie jechać, a Emil zniknął mi we mgle. Bateria interkomu się wyczerpała. Stanęłam na paskowanym polu, włączyłam awaryjne i szukałam wskazówek (pomiędzy rzucanymi spontanicznie nieocenzurowanymi wyrazami). Dojrzałam wreszcie znak i pojechałam dalej, na szczęście dobrze, bo po chwili wrócił po mnie Emil.
Nie było wcale łatwiej na autostradzie, bo opony motocykla nie nadążały odprowadzać wody, więc motocykl tańczył mi, to na lewo, to na prawo. Najzwyczajniej bałam się, że się wywrócę i wpadnę pod mknące samochody. Łzy ciekły mi po policzkach, a w duchu tylko prosiłam o szczęśliwy powrót do domu. Poziom emocji nieco opadł, jak już zjechaliśmy z autostrady, deszcz odpuścił, a ostatni kawałek drogi był już praktycznie bez ruchu innych pojazdów. Dotarliśmy po 23-ciej.
Kolejnego dnia wstałam nieprzytomna i w podłym nastroju. Dostałam nieźle w kość fizycznie i psychicznie. Dopiero po krótkim spacerze na pobliską wieżę widokową i drzemce poczułam, że wracam do równowagi. Przed nami był jeszcze jeden dzień odpoczynku i wyjazd na włoskie Dolomity.