Z sentymentu do dawnych, rajdowych czasów postanowiłam tradycyjnie wybrać się na Rajd Świdnicki. Nieco było zimno, ale sucho na szczęście. Podjechałam sobie na odcinek przy Zagórzu Śl., bo jakoś tak sobie wyobrażałam, że piękne zdjęcia przy jeziorze będą. Logistycznie było to jednak trudne do osiągnięcia, szczególnie, jak się przyjechało na ostatnią chwilę.
Pod odcinkiem był straszny kocioł, bo kierowcy zamiast stawać na końcu linii z zaparkowanych samochodów, pchali się do przodu, co skutkowało zatorami w ruchu. Mijające się dwa auta + po jednym zaparkowanym na każdej stronie pobocza = zbyt wiele… Trochę sobie między tymi „jeleniami” polawirowałam i podjechałam pod taśmy. Tam też w sumie nie było miejsca, więc zatrzymałam się za innym motocyklistą i starałam się mieć na oku motocykl, gdyby ktoś chciał wyjechać z pobocza.
Pierwsze załogi to oczywiście był ogień, a potem to już się nieco nudziłam. Wychowałam się w erze rajdówek WRC i to mi do tego stopnia zryło psychikę, że teraźniejsze rajdy niewielkie robią na mnie wrażenie. Postanowiłam jednak poczekać do aut historycznych, ze względu na ich unikalność (a nie osiągane prędkości). W międzyczasie pogadałam sobie z Bartkiem – tym stojącym obok motocyklistą. On też na rajdach się wychował i z sentymentu sobie na odcinek podjechał. Dał mi też wskazówki, gdzie mogę się przemieścić na kolejny rajdowy przejazd.
Tylko, że gdy pojechałam z rajdu, na fajne kręte drogi, to mi się odechciało. Serio! Świat jest wiosną piękny, a jak dołączy się do tego ładny, kręty asfalt – to już żaden rajd do szczęścia mi nie był potrzebny… Choć zaliczyłam i małe nieszczęście, ale takie malusieńkie.
Jechałam świetną drogą na szczyt, a jak wjechałam i droga zaczęła opadać, to ujrzałam piękną panoramę. Postanowiłam się zatrzymać i akurat był taki mały kwadracik asfaltu na poboczu. Postawiłam motocykl, zeszłam z niego, zaczęłam ściągać rękawice, a on… leci!!! Był na luzie, placyk nieco z górki i minimalnie się do przodu przesunął. To zaskutkowało złożeniem się stopki i motocykl zaczął swój upadek. Próbowałam go jeszcze ratować, ale lecący motocykl, w pewnym momencie, to chyba z pół tony waży, więc już tylko się odsunęłam.
Próbowałam go podnieść, tak jak to mądrze pokazują w filmach instruktażowych, ale nie dałam rady, bo asfalt opadał w kierunku środka drogi, więc trzeba było go podnieść pod górkę. Na szczęście nadjechał samochód z dwoma panami na pokładzie, którzy szybką akcją podnieśli mi motocykl i odjechali. Nadjechał też motocyklista, co mnie chciał ratować, bo był pewny, że wyleciałam z zakrętu. Ale to na szczęście tylko głupia parkingówka. Mam składane klamki, więc właśnie po raz pierwszy się zwróciły, bo jedynie zarysowały. Połamała się tylko osłona dłoni.
Podjechałam sobie jeszcze nad jeziorka, a potem fajną drogą w stronę Wałbrzycha, żeby odbić na Świdnicę, omijając zamknięte na czas rajdu drogi.