Jest już dużo zimniej, ale nie rezygnuje z motocykla. Odkąd mam 3-częściowy zestaw odzieży Macna na sobie, a pod nią termiczną bieliznę z wełną merino, to nawet 3 stopnie w Kotlinie Kłodzkiej w ostatnim dniu października – mnie nie złamały. Choć fakt, że dojechałam do domu z lekko przemarzniętymi czubkami palców rąk, mimo zimowych rękawic z membraną. Podejrzewam, że tu się mści trzymanie palców na metalowych klamkach hamulca i sprzęgła.
Droga powrotna była już przyjemniejsza bo stopni było ok. 9, tyle że już pod Środą Śl. złapał mnie lekki deszcz. Ubrania w deszczu też dają radę, tylko widoczność znacznie gorsza. Od pary, która w tych warunkach jest wszechobecna – ratowała mnie chińska wklejka zastępująca pinlock (nie ma go do mojego modelu kasku). Zapłaciłam za nią 40 zł i całkiem spoko sobie radzi, dzięki czemu w zimne dni nie muszę już otwierać kasku z powodu zaparowanej szyby.
Weekend zapowiadał się nieźle pogodowo, tylko zauważyłam, że nie działa mi prawy, tylny kierunkowskaz. Mam tam akcesoryjne kierunki ledowe, więc już załamałam ręce, że znowu będą wydatki. Na szczęście wrócił Emil i posprawdzał wszystkie przewody. Okazało się, że pod kanapą rozpadło się połączenie i mi to naprawił. Mogliśmy jechać na wycieczkę!
Każde z miejsc, które chciałabym jeszcze odwiedzić jest oddalone ok. 200 km od miejsca startu, a to jest trudne do realizacji przy tak krótkim dniu i lodowatych wieczorach. Wymyśliłam więc jakiś mniejszy cel – Alpine Coaster w Szklarskiej Porębie. Nie miałam okazji taką zjeżdżalnią grawitacyjną nigdy polatać, to postanowiłam sobie zafundować nieco dziecięcej radości.
Wyjechaliśmy z Emilem przed 10 rano, ale jazda tego dnia szła mi wyjątkowo topornie. Normalnie czułam się, jakbym dopiero wsiadła na motocykl po zimowej przerwie. Jak tankowaliśmy, to powiedziałam Emilowi, żeby sobie jechał przodem, bo ja się dzisiaj słabo na motocyklu czuje i nie chcę go blokować w zakrętach. A Emil odpowiedział, że właśnie widzi co wyprawiam i woli jechać z tyłu, żeby mnie zabezpieczać 🙂 . Uśmiałam się! Na szczęście po tej przerwie na stacji jazda już mi szła dużo lepiej, a jak były fajne partie zakrętów, to Emil leciał sobie przodem.
Pogoda dopisywała, drogi były czyste i suche, jedynie na jednej partii drogi wiatr boczny wiał tak mocno, że musiałam kompensować jego siły przeciwskrętem i przesunięciem ciała względem motocykla. A i tak próbował mnie zepchnąć do rowu. Odetchnęłam, jak już pokonaliśmy ten fragment trasy, bo już myślałam, że im bliżej gór tym gorzej i trzeba będzie zawrócić.
Na miejscu chwile szukaliśmy miejsca parkingowego, a potem toalety. W parku rozrywki bardzo sympatycznie przywitał nas pracownik, które też jest motocyklistą i polecił leżakowanie na tarasie. Jednak czasu mieliśmy mało, to skupiliśmy się na saneczkach. Nie mieliśmy co zrobić z kaskami to ubraliśmy je sobie na głowy, a przy okazji mieliśmy z jazdy śmieszne zdjęcia.
Saneczki są wciągane na górę metalową liną, a na dół zjeżdża się już siłą grawitacji. Hamulce działają mega mocno i cicho, co mnie bardzo zdziwiło – chciałabym mieć takie skuteczne hamulce w motocyklu! Hamowałam minimalnie tam gdzie wskazywały znaki, ale nie musiałam krzyczeć z powodu prędkości 🙂 . Najfajniej było w pochylonych zakrętach, bo uczucie prawie jak na motocyklu.
Po zjeździe poszliśmy na hamburgery po przeciwnej stronie drogi i nie wiem czy je polecać, bo obydwoje mieliśmy lekkie rewolucje żołądkowe po powrocie do domu. Trasa powrotna jakoś szybciej mi zleciała i już bez atrakcji wietrznych. Zdążyliśmy tuż przed zmrokiem, także wszystko wyszło zgodnie z planem. Być może to już ostatnia wycieczka w tym sezonie, chcą mam nadzieję, że jednak nie!