Ostatni dzień października postanowiłam uczcić, organizując wycieczkę do zamku w Niemodlinie. Od samego początku wycieczka napotykała rożne przeszkody – rano dostałam info, że we Wrocławiu straszna mgła i dwie osoby zrezygnowały. Kolejny motocyklista napisał, że przejechał pół drogi, zamarzł w tej mgle i zawrócił. Chwilę potem sms, że Marcin się spóźni i kolejny, że spóźni się też Justyna z kolegami. No nie! 😉
Piękne słońce, więc skoczyłam jeszcze zrobić mamie małe zakupy. Wracam, patrzę i oczom nie wierzę! Nad lasem zebrały się olbrzymie kłęby mgły i stopniowo zalewały całą okolicę. Słońca już nie było, niczego już nie było! Jedynie kilka metrów drogi przede mną… Jechałam na miejsce zbiórki zupełnie zrezygnowana, że wycieczkę trzeba będzie odwołać, bo w takich warunkach wspólna jazda nie ma sensu. Jednak po wjechaniu do Złotego Stoku znowu wyszło słońce i nadzieja wróciła!
Jak tak sobie czekałam, to zaczepił mnie jeden kierowca i się okazało, że też jest motocyklistą, tyle, że z Podkarpacia. Sympatycznie pogadaliśmy, aż nadjechała Justyna z Łukaszem i Jurkiem, a chwilę potem Marcin. Nasza ekipa była w pewnym sensie wyjątkowa, bo liczyła sobie 2 kobiety i 3… strażaków 😉 . No cóż – mogłyśmy się czuć bezpiecznie w takiej obstawie!
Ruszyliśmy ze słonecznego Złotego Stoku, by tuż za pierwszą górką wpaść w krainę wiecznej białości… No nie! Jechaliśmy, jechaliśmy i kompletnie żadnej poprawy. Parę metrów widać przed motocyklem, żadnego krajobrazu, wilgoć na kasku, ubraniach, zimno penetrujące do kości (mimo wielu warstw ubrania). Mając na uwadze to, że jadą z nami nakedy, zjechałam w Skorochowie z trasy, by zrobić zebranie, co dalej robimy? Tak jak przypuszczałam, większość była za odwrotem i gorącą kawą tuż obok. Koledzy wzięli się za mięso i strażackie pogaduchy, a ja z Justyną skusiłyśmy się na gofry i tematy babskie. Nie wiem, czy lokal tak dba o naszą linię, ale dostałyśmy mini gofry, a „owoce” w liczbie mnogiej znaczyły, że będzie mnoga ilość ananasa z puszki. Rozczarowanie!
Nasze motocykle na parkingu kolorowały biały świat:
W tym czasie Łukasz dostał telefon, że Polanica jest po drugiej stronie mocy i mają tam słońce! Postanowiliśmy wrócić do Złotego stoku i odbić w przeciwnym kierunku. Poprowadził Jurek w żwawym tempie motocykla sportowego, a my nie staraliśmy się mu dorównać 😉 . Ale czekał na nas co jakiś czas. W jednym momencie wpadłam w taką białość, że motocykla przed sobą, ani za sobą żadnego nie widziałam. Zabójcze uczucie! Takiej nierealności, to jakby nagle znaleźć się w niebie, choć uważam, że w niebie powinno być cieplej! 😉
W Złotym Stoku wyszło upragnione słońce! Jeju, jak cudnie było się w nim wygrzewać! Wysuszyć zawilgocone ciuchy i wreszcie uśmiechać się z kasku do świata. Piękna, równa i kręta droga, kolorowe lasy w jesiennych barwach, ooooo tak! Tego nam było trzeba 😉 . Dojechaliśmy pod deptak w Polanicy, gdzie miał być motocyklowy lans, ale niewiele się tam działo hehe. Jedyne szoł robiliśmy my, próbując upakować się w pojazdy dla dzieci, zresztą skutecznie! A ile śmiechu przy tym było! 😉
Potem pożegnaliśmy się na stacji benzynowej i każdy ruszył w swoją stronę. To był super dzień, zupełnie nieprzewidywalny, ale mocą naszych motocyklowych dusz, pokonaliśmy biały świat i odzyskaliśmy kolory!
Film od Marcina nie oddaje wielkości tej mgły, a on musiał się z nią zmierzyć jeszcze raz w drodze powrotnej do Wrocławia. Za to oddaje obraz motocyklistek w trasie 😉 (ja to się napompowałam jak ludzik Michelina haha):
Wracałam do Wrocławia w niedziele, było już słonecznie, choć mocno wiało. Ruch był spory i niestety kierowcy odzwyczaili się już od wypatrywania motocyklistów – dwa razy musiałam hamować awaryjnie, jak mi wymuszali pierwszeństwo.
p.s. Jurek dzięki za polubienie bloga i tak, jak się umawialiśmy – nie obsmarowałam Cię za bardzo 😉 .
Ojj tak, ta mgła była nieziemska. I na ogromnym obszarze, nawet nie mówię, że całą drogę do Wrocka w niej jechałam, ale nawet na drugim końcu Niemcowni było to samo, z tego co widzę po zdjęciach znajomego. Wieczorem wpadłam na chwilę na kawałek A4 na Bielanach, żeby zawinąć do ikei i ulżyło mi, jak tylko się stamtąd wydostałam – nie było nic widać ani z przodu, ani z tyłu i tylko ta świadomość, że coś gdzieś w tych chmurach pędzi tak samo szybko jak ty – albo co gorsza jeszcze szybciej albo dużo wolniej – i nie wiesz, kiedy się na to natkniesz. Nie wiesz nawet, w którą stronę zaraz będzie zakręt, bo nic nie widać. Ja sobie mogłam jechać na pamięć, wypatrując zjazdu, szczęśliwie oznaczonego orlenem, ale nie zazdroszczę tym, którzy musieli się tak poruszać gdzieś dalej i szukać zjazdów nieoznaczonych niczym, poza szybko uciekającymi tablicami, widocznymi w ostatniej chwili. Dziękuję za takie niebo 😛