Oj dziś też poległam na 2 godzinki, taka pogoda chyba (dobra, dobra – starość nie radość ;-)), no ale Eliza wrzuciła mi fotki – to się zmotywuję do małej opowieści. Powracając do sobotniego popołudnia…
Postanowiłyśmy wyjechać około godziny 15 : ja, Eliza i jej koleżanka Karola, która jechała przed nami samochodem i całe szczęście – bo pakowanie na wyprawę 2-dniową to prawdziwe wyzwanie! No przecież kosmetyki muszę wziąć 😉 i śpiwór, karimatę, ubranie na przebranie i do spania, jedzenie, napoje niskoprocentowe. No i najpotrzebniejszy (i największy) – namiot oczywiście. No i jak tyle rzeczy miałabym zapakować na Stringa? Nie ma opcji 😉
Czarna Perła nas trochę nastraszyła, bo przez chwilę nie miała ochoty odpalić. No ale na szczęście był to tylko jednorazowy incydent. Więc, zgodnie z planem wyruszyłyśmy do Rudna, nie główną trasą, ale bokiem przez Oborniki. Najbardziej stresowała mnie trasa przez miasto, bo ten ogólny chaos i nieznajomość drogi jeszcze mnie lekko przerasta. Trasa za miastem bardzo fajna, asfalt raz lepszy raz gorszy, ale trochę prowadziła przez lasy, co w tym upale stanowiło wielką przyjemność. Na 2/3 trasy mała pauza, mój tyłek był bardzo wdzięczny (String, jak to string wygody nie oferuje). No i zobaczyłyśmy manewr wyprzedzania wykonany ścigiem na fruwającym po koleinach tylnym kole, który na moment zatrzymał mi serce. Ale facet z tego wyszedł.
Potem małe szukanie trasy. Ale wyjazd z autem miał też drugi plus, bo Karola mogła nas nawigować po nieznanych trasach. Jazda na motocyklu wymagała by przystanków na każdym kluczowym skrzyżowaniu, celem podejrzenia i omówienia mapy. Nie powiem, że nie fajnie by było jechać na 3 moto, no ale na pocieszenie dla naszej koleżanki – w kabriolecie też można poczuć „wiatr we włosach” ;-)!
Jak dojechałyśmy to się okazało, że kobiety mają promocję i wjazd za 20 zł (nie 50) i jeszcze udało się wjechać na teren samochodem. Dodzwoniłyśmy się do naszej, zaprzyjaźnionej ekipy, która była tam już od piątku i dotarłyśmy do obozu. Namiot, jaki załatwiły dziewczyny – na szczęście był prosty w obsłudze i do tego wodoodporny (co przydało się później), ale żeby go rozłożyć musiał użyczyć nam miejsca duży motocykl z… karabinem maszynowym ;-). Fotki strzelała Eliza:
Po zainstalowaniu się, mogłyśmy się przebrać (upał i duchota niesamowita) i Karola podjęła się zadania przygotowania kolacji. Jak to stwierdził Krystian: kobieta + zapałki = pożar, duży pożar. Karola obaliła jego tezę i z grillem poradziła sobie wyśmienicie! Wszyscy byli zadowoleni i napasieni, można było otworzyć bro i pozwiedzać. Musiałam w międzyczasie „ręcznie” przekonać jednego natręta, że moja strefa osobista to minimum 20 cm odstępu ;-). Grały różne kapele, a gwiazdą wieczoru był zespół T.S.A. – co by nie mówić, rockmani się nie starzeją i dobra muza też nie! Męska część ekipy poszła odstawić „pogo”, dziewczyny odpuściły ;-).
A potem to już były „nocne Polaków rozmowy”, oczywiście w temacie nas wszystkich łączącym. No i niechcący zostałam nauczycielką masażu stóp (jednocześnie najbardziej wymasowaną ;-)). Poległyśmy ok. 2-giej w nocy, niestety tylko my – bo ekipa rozłożona trochę dalej nawijała całą noc, a pani zainstalowana u nich w namiocie wielokrotnie „oznajmiała” na całe pole namiotowe, jak jej (och, ach) doooobrze ;-).
Do tego jeszcze wycie silników (bo kto ma lepszy dźwięk – ten jest królem obozu ;-)), które prowokował „ten od 20 centymetrów”, aż mu ekipa zabrała kluczyki. A jak je odzyskał to pojechał w pole, skończyło mu się paliwo, przypchał sprzęta i zaparkował – tyle, że bez podnóżka (na innych moto!). No i dlatego sen był raczej półsnem, a jeszcze nad ranem dotarły do nas burze. Ja się boję grzmotów, jak są blisko, a co dopiero – jak śpię na ziemi wśród tony żelastwa?? Zatkałam uszy, zatrzasnęłam oczy i próbowałam przeżyć ;-). Pompa i burze ciągle powracały, ale już jak wstałyśmy to wyszło słońce.
A poranek był ciężki, dla jednych bardziej, dla innych mniej. Dobrze, że były jakieś murowane łazienki i można było się trochę doprowadzić do ładu. Już koło 10 nie było połowy obozu, nam się nigdzie nie śpieszyło, a poza tym po ekipie krążył alkomat i niektórzy musieli jeszcze „poodpoczywać” przed trasą. Obserwowałam sobie, jak inni instalują bagaże na moto i w sumie się da ;-). Ekipa wyjechała pierwsza, my jakoś godzinkę po nich i duże było nasze zdziwienie jak spotkaliśmy się na trasie. Okazało się, że mieli różne przygody (dB-killer który postanowił wracać i latający pachołek drogowy) i jeden awaryjny motocykl, jechali więc chwilę z nami, razem na 8 motocykli (dzieciaki przy drodze miały radochę ;-)). My dojechałyśmy bezproblemowo do Wrocka. O dziwo, po tylu kilometrach miasto już mi wcale – nie było takie straszne. Bo wszystko dzieje się w głowie ;-)!
p.s. zapomniałam dodać, że niektórych zlot kosztował potrójnie, bo dostali także „bilecik” od granatowych panów, za paradowanie z piwem poza terenem zlotu.
To co, teraz na zlot do Polanowa nad morze ? 🙂
hehehe a na ile dni, żeby mi tyłka potem nie trzeba było amputowac? Muszę coś zrobić z tą kanapą!
Tobie tyłek od kanapy, a mi głowę od kasku 😉 jakoś damy radę 😀
Z kanapą możesz zrobić to, że kupisz YBR :).
Bylo super dziekujemy za milo zabawe i towarzystwo i do zobaczenia za rok mala zuzia z rodzicami
O, widzę, że w końcu mogę komentować i nie pokazują się błędy, więc i tutaj jeszcze dodam, to co wcześniej chciałam – mianowicie pożalić się, że jednak nie zdecydowałam się zajrzeć na ten mój przydomowy zlot, może byłaby okazja poznać Koleżankę 😉 No ale jako że nie przepadam za spędami takiej skali, to nawet nie do końca pilnowałam terminu, kiedy to się miało odbyć i przepadło. Ale pewnie jeszcze będą inne okazje 🙂
Mi w tym roku się nie udało z powodów zdrowotnych, ale moi znajomi regularnie tam jeżdżą to może uda nam się spotkać za rok? 😉 A na zlocie jest fajnie, trzeba mieć tylko swoją ekipę, wiadomo wszędzie zdarzają się „oszołomy”, ale to raczej niegroźne hehe