Wróciliśmy do Rokitek w większym składzie, bo miejsce to jest idealne na wakacyjne wypady. Pierwszy pobyt opisywałam TUTAJ, a tym razem grupa liczyła 11 osób i 9 motocykli! Wyjazd zaplanowaliśmy na piątek, a ja po pracy byłam jeszcze w czarnej d…. z pakowaniem (na szczęście nie tylko ja hehe). Wyruszyliśmy na kilka grup, bo różne godziny, trasy i prędkości były przez motocyklistów/tki preferowane.
Mi przypadła podroż z Andrzejem i nie narzekałam, bo jadąc z nim czuję się najbardziej komfortowo, jeżeli chodzi o tempo, choć „beemka” zdecydowanie szybciej się zbiera z zatrzymania, niż mój Pomidor. Wybraliśmy trasę pomijającą autostradę i z fragmentami nowiutkiego asfaltu – nie był to akurat plus, bo było na niej mnóstwo niewymiecionego żwiru i prędkość spadła do 30-40 km/h. Odwiedziliśmy po drodze rodziców Andrzeja i się okazało, że na miejsce dotarliśmy ostatni. Są tego plusy, bo na gotowe 🙂 – namiot stał, drzewo na ognisko było, zakupy zrobione i nawet gulasz się w kociołku gotował!
Gulasz na kolację wyszedł wyśmienity, humory dopisały, a wieczór ubarwiła przywieziona przez Andrzeja gitara (przywiązał ją sobie linkami do plecaka!). Na pierwszy ogień poszły kawałki zboczone, potem nieco klasyki, a na koniec się okazało, że jest jeszcze dwóch chętnych i umiejących na gitarze grać. Ja trochę zaniemogłam, bo po całym tygodniu pracy padłam jakoś po północy, reszta zabawiła do 3.30. A niektórzy nie spali prawie wcale, bo Andrzej wybrał leżakowanie w hamaku i pilnowanie połowu ryb (wędki miały taki alarm, że w kółko robiły mu pobudkę) – efekt był taki, że miska świeżych rybek rano na nas czekała! Popołudniu dwóch Andrzejów się wzięło za ich przygotowanie i uczta była!
W sobotę manewry trwały, jakoś od 8-mej rano, ale nikt nikogo nie gonił i każdy mógł się wyspać do woli. Potem śniadanko przed domem, wyśmienita kawa (bo Andrzej kawiarki nawet ze sobą zabrał!) i postanowiliśmy odpalić maszyny, żeby pojechać do oddalonego 30 km zamku Grodziec. Ekipa jechała zgraną grupą (jak nigdy hehe), nawet udało mi się wyprzedzić sportowy motocykl hihi. Magda zostawiła swojego Vigora i wsiadła na kanapę męża, tłumacząc, że tam podjazd jest stromy, z zakrętami i przepaściami. Ja też nieco zwątpiłam w swoje siły po tych zapowiedziach i zostawiłam Pomidora przed podjazdem do zamku. Jak się później okazało – to tak bardzo strasznie tam nie było, tylko sporo piachu w zakrętach. Następnym razem wjadę samodzielnie.
Zamek na wygasłym wulkanie robi wrażenie i całkiem jest zachowany (jak na tych kilka grabieży i remontów w jego historii). Tutaj możecie zobaczyć panoramę zamku. Nie mieliśmy przewodnika, ale załapaliśmy się na bilet grupowy, a Ci, którzy już tam byli – dbali o kierunek naszego zwiedzania. Na dziedzińcu było dużo fajnych zabawek, a i w salach wszyscy świetnie się bawili.
Następnie udaliśmy się na poszukiwanie jedzenia, tyle, że nawigacje sfiksowały i pojeździliśmy nieco w kółko, potem drogą polną, i kolejną drogą – która 50 lat temu była asfaltem (aż trudno uwierzyć, że są jeszcze miejscowości bez asfaltu!) i na koniec wielkimi, „kocimi łbami”. Moja ręka od rana miała focha i nie nadawała się zbytnio do jazdy (przedburzowa pogoda mnie tak zwykle załatwia), a ta kostka sparaliżowała mnie już na amen – regularne wstrząsy w barku przez kilka kilometrów sprawiły, że zupełnie przestała funkcjonować. Poprosiłam Magdę, żeby wróciła na moim motocyklu, a ja zostanę pasażerem.
Miejscówka z jedzeniem okazała się być warta tej podroży, porcje nakładali duże i dobre wszystko było. Odpoczęłam też na tyle, by spróbować wrócić o własnych siłach.
Popołudnie i wieczór spędziliśmy przed domkiem bycząc się w hamakach, pływając, szykując wieczorne ognisko i spacerując po okolicy (co, kto wolał). Męska część ekipy godzinami stała przy motocyklach i tematy się im nie kończyły! Nawet stwierdzili, że otwierają serwis „Newton” z hasłem reklamowym: „Naciągniemy Ciebie i Twój łańcuch” 🙂 . O dziwo, poszło bardzo mało alkoholu, bo nikomu nie był potrzebny, żeby się dobrze bawić do późnej nocy. Powstało kilka kultowych tekstów i chyba każdy został dłużej, niż na początku deklarował 🙂 .
W niedzielę spaliśmy już do 9, tradycyjnie śniadanko i kawka, a potem na: kajaki, spacery, leniuchowanie. Jedynie gołębiom nie odpowiadało nasze towarzystwo, bo co jakiś czas zrzucały śmiercionośne bomby (tfu śmierdzące), a komary (jak na pobyt nad wodą) były wyjątkowo tolerancyjne.
Na koniec sprzątanie i pakowanie. Ekipa wykruszała się stopniowo, a my wyjechaliśmy bliżej 18-stej. Za nami i czasami nad nami wisiała olbrzymia, czarna chmura z deszczem w tle, ale udało nam się ją wyprzedzić (a wieczorem nad Wrocławiem przeszła mała wichura i gradobicie). Stanęliśmy na chwilę pod sklepem, gdzie wszyscy (znaczy te żule sklepowe) koledze zazdrościli, że ma dwie żony, a każda z nich na swoim motocyklu 😉 .
W takim miejscu i w takiej ekipie weekend jest niezapomniany! 🙂 Fotki z aparatów uczestników wycieczki: