Alpy 2019: Kilka przełęczy na start

Kolejnego dnia postanowiliśmy wreszcie zobaczyć alpejskie szczyty z bliska. Aby zaplanować naszą wycieczkę szukałam źródeł w internecie, lecz dopiero pożyczenie książek „100 Alpejskich Przełęczy na Motocyklu” i „100 Nowych Alpejskich Przełęczy na Motocyklu” otworzyło mi oczy na to, co chciałabym na żywo zobaczyć. Najgorsze jest to, że ta pierwsza książka jest już na rynku nieosiągalna i nie będzie kolejnego jej wydania (ja mam już swoje egzemplarze na szczęście).

W planie podróży zawarłam 20 z tych 100 przełęczy części pierwszej. Świadomie wybierałam trasy łatwe i średnie (do 14% nachylenia), ponieważ jazda po górskich przełęczach, na takich wysokościach – to był mój debiut. Na co dzień nie mam zbyt wielu możliwości ćwiczenia jazdy po górskich serpentynach i nie chciałam, żeby strach popsuł mi tą pierwszą wycieczkę.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że plan upadł już na pierwszym objeździe remontowanej drogi, który prowadził przez serpentyny o nachyleniu 24%!!! Jazda szła mi koślawo i paraliżował mnie strach, szczególnie podczas jazdy po ostrych zakrętach z tak stromej góry. „Łooo Boziu” wołałam wiele razy, ale dałam radę, a ten chrzest sprawił, że już nic podczas tej całej wycieczki nie było w stanie mnie zaskoczyć!

Tego dnia w planie były przełęcze Rossfeld-Hohenringstrase, Dientnersattel i Filzensattel, Radstadter Tauernpass i Katschbergpass. Pierwsza z nich była płatna 5 euro na bramkach, a już sam dojazd do niej był wymagający (znowu te 24%). Obok tej trasy jest wspaniały punkt widokowy Kehlstein, jednak zabrakło nam czasu, by tam dotrzeć (później się okazało, że na koniec wyjazdu i to miejsce odwiedziliśmy, ale o tym w ostatnim wpisie będzie). Zaczęliśmy od jeziora Königssee, choć to miejsce od strony miasta wcale nie porywa. Warto znaleźć inny punkt widokowy lub się po nim przepłynąć.

Rossfeld-Hohenringstrase – piękna pętla z widokami na góry i serpentynami. Po pewnym czasie się zorientowaliśmy, że mijamy wciąż tych samych motocyklistów. A oni po prostu jeździli tam w kółko na jednym bilecie. My nie mogliśmy sobie na to pozwolić ze względu na ograniczony czas wycieczki, jednak przy kolejnym wyjeździe tak właśnie zrobimy – jedna przełęcz – jeden dzień z dokładnym zwiedzeniem wszystkich atrakcji.

Mnie osobiście zachwyciły drogi Bawarii, piękne widoki i równe, kręte drogi. Nawet jak stał tam znak, że droga była naprawiana, to i tak ta „łaciata” droga była równa jak stół. Jeździliśmy różnymi skrótami przez wioski, gdzie było 5 domów i krowy, a droga nadal była idealna!

Zaskoczył nas jeden znak, że będą krowy przez 5 kilometrów – nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to do lasu wjeżdżaliśmy! Ale… faktycznie krowy tam były, pasły się luzem między drzewami, odpoczywały sobie w rowach i „uroczo” przechodziły tuż przed moim motocyklem na drugą stronę drogi. Jakbym nie zobaczyła, to bym nie uwierzyła hahaha.

W Austrii już nawierzchnia dróg była różna, jakość napraw asfaltu też odbiegała od bawarskiego ideału. Widoki nadal cudne, zalesione i nagie szczyty, wijące się rzeki, wzdłuż których wiła się też nasza droga. Pogoda była idealna, bo ciepła, a nie upalna. Przejrzystość powietrza również, przez co otwierające się przed nami panoramy sprawiały, że „WOW” mówiłam co chwilę.

Piękne i kręte kilometry zlatują jednak wolniej, dlatego tego dnia zabrakło nam nieco czasu na zobaczenie wodospadu pod Maltą i przejechanie tej trasy. Było późno, więc znaleźliśmy na szybko nocleg pod jeziorem Millstätter See. Wjechaliśmy na pole namiotowo-campingowe, a tam niezła góra! Postanowiłam dojechać na jej szczyt, żeby zawrócić, a Emil jechał przede mną. Nagle patrzę, a tu gościu cały goły z „fujarą” na wierzchu sobie chodzi. Pomyślałam, że świr jakiś. Rozglądam się, a obok para nago siedzi sobie przy stoliku! I wtedy do mnie dotarło, że wpakowaliśmy się na miejsce dla nudystów hahaha. Zawróciliśmy i zjechaliśmy grzecznie na dół, a tam na szczęście wszyscy byli ubrani…

p.s. W strefie nudystów, podobnie jak w bawarskich zamkach, był zakaz fotografowania „obiektów” 🙂

Alpy 2019: Zamek Neuschwanstein i Hohenschwangau

Chwilę mnie nie było, bo miałam urlop. W 2/3 spędziłam go na motocyklu, a po urlopie tak się wszystko ułożyło, że motocykl zmieniłam. Ale po kolei…

Na urlopową wycieczkę wybraliśmy kierunek alpejski. Na początek chciałam spełnić swoje marzenie i zwiedzić „Zamek Łabędzi”, którego zdjęcia od lat mnie zachwycają. Nie szykowałam się jakoś specjalnie, pakowanie zaczęłam w sobotę. Oczywiście otrzymałam na blogu dużo porad dotyczących wyjazdu, trasy, pakowania – część z nich wykorzystałam, a z części się pośmiałam. Bo porady, że mam wziąć kartę płatniczą zamiast namiotu, garnków, czy jedzenia uznałam za zabawne. Skoro je zabieram, to znaczy, że ich potrzebuję i nie mam złotej karty w banku, a jedziemy do krajów, gdzie wszystko kosztuje x4 w stosunku do polskich zarobków.

Mieliśmy to szczęście, że siostra Emila mieszka pod Monachium i mogliśmy tam kilka nocy spędzić. Do celu jechaliśmy 2 dni z przerwą przy granicy czesko-niemieckiej. We wtorek rano uderzyliśmy w kierunku słynnych zamków Neuschwanstein i Hohenschwangau, na które bilety dobrze jest rezerwować online (minimum 2 dni przed datą przybycia).

Wszystko przez wycieczki i dzikie, kilkugodzinne kolejki do kas w sezonie. Do biletów z rezerwacji kolejka zwykle jest krótsza, a odebrać je trzeba 1,5 h przed czasem zwiedzania, ponieważ potem wpadają w pulę biletów do tej drugiej kolejki. My byliśmy tam we wtorek na koniec wakacji, dlatego kolejka była jedynie na 10 minut stania. Pozostały czas przed zwiedzaniem zamków przeznaczyliśmy na tutejsze muzeum. Wstęp do tych 3 miejsc to koszt 36,50 euro/os. Motocykle zostawiliśmy na płatnym parkingu (3 euro/moto), gdzie pan pozwolił nam też zostawić kaski i kurtki.

Muzeum to głównie historia kolejnych pokoleń władców Bawarii, aż do czasów wojennych. Przy wejściu otrzymuje się słuchawkę z wybranym językiem, a przy każdym eksponacie/portrecie na ścieżce zwiedzania są numery, które po wciśnięciu umożliwiały odsłuchanie opisu do nich. Gdyby ktoś chciał odsłuchać wszystko, to obawiam się, że dwie godziny pobytu tam to za mało. Największe wrażenie zrobiły na mnie przedmioty z zamku, prezenty, jakie władcy otrzymywali i ich szaty. To była tylko zapowiedź tego, jakie wspaniałości są w tych zamkach. Poznałam też z grubsza historię całej rodziny oraz losy Ludwika II, który wymarzył sobie i zbudował „Zamek Łabędzi”.

Jako pierwszy zwiedzaliśmy zamek letni królewskiej rodziny, odnowiony Hohenschwangau. Przy wejściu są bramki i duży wyświetlacz z godzinami wejść, co bardzo ułatwia ogarnięcie takiej masy turystów. Wewnątrz także otrzymuje się słuchawkę w wybranym języku, ale zwiedza się już z przewodnikiem, który ma wszystko ma oko i uruchamia kolejne opisy w słuchawkach turystów, gdy jest na to pora. Przechodziliśmy przez kolejne sale, poziom pokoi królowej i króla. Wszystko cudownie zdobione, niepowtarzalne rękodzieła – bogate i prawdziwie królewskie salony. Niestety wewnątrz nie można robić zdjęć, także musicie mi wierzyć na słowo. Tutaj mieszkał Ludwig II podczas budowy Neuschwanstein i z okien przez lunetę obserwował postępy prac.

O ile pierwszy zamek był przy miasteczku, tak drugi jest na sporej górze. Można tam dojść pieszo – ok. 20-30 minut wspinania lub pojechać tam autobusem. Oczywiście w ubraniach motocyklowych i przy panującym upale wybraliśmy opcję łatwiejszą za 3 euro w obie strony. Autobus zawiózł nas w okolice słynnego mostu Marienbrücke, z którego rozpościera się górska panorama z zamkiem w samym centrum. Choć ja osobiście wolę zdjęcia, które robione są od frontu zamku ze szczytami w tle.

Tak, to co widzicie na zdjęciu poniżej to kolejka na most. Na szczęście szła szybko, bo w sumie ile można stać nad przepaścią, na drgającym moście, robiąc jedno ujęcie hahah.

Do zamku trzeba było zejść nieco niżej, a tam był podobny system bramki wejściowej i słuchawki z wybranym językiem. Zwiedzanie drugiego zamku też trwało ok. 30 minut. To krótko – zdecydowanie za mało czasu, by obejrzeć te wszystkie wspaniałości. No ale jedna wycieczka depcze po piętach kolejnej, więc to zrozumiałe. W tym całym chaosie, raz po raz, wyłaniały jakieś gwiazdeczki instagrama, by wypiąć tyłek na tle tak pięknej budowli. Ot, taki znak naszych czasów.

Spodziewałam się królewskiego poziomu wewnątrz zamku, ale to co zobaczyłam, faktycznie było wizją szalonego króla, jak nazywano Ludwika II. Zakochany w średniowieczu władca mieszał ze sobą różne style i nie oszczędzał na niczym. Sala tronowa cała w złocie, cudne malowidła na każdej ścianie, bogactwo w każdym, najmniejszym detalu mebli. Moim marzeniem było zobaczyć królewski zamek z wyposażeniem. Piorunujące wrażenie. Chyba to, że nie można robić zdjęć, a zwiedzanie trwa krótko, sprawia, że chce się tam wrócić. Zobaczyć jeszcze raz…