Na festiwal wyruszyliśmy w piątek zaraz po pracy, wypakowaną po dach Hondą z 5-ma osobami na pokładzie i rowerem na dachu. Humor nam dopisywał, a niedaleka trasa nie zdążyła się stać uciążliwa. Znaleźliśmy pole namiotowe i wyruszyliśmy na zamek!
Każdy dzień Festiwalu 3 Żywioły składał się z kilku bloków. Były przesłuchania konkursowe, relacje z podróży, filmy dokumentalne i warsztaty przygotowujące do podróży. Wszystko trwało średnio do 3-ciej w nocy, ale ja nie dotrwałam ani razu do końca… Bo nie wszystkie filmy i prezentacje potrafiły na tyle utrzymać uwagę, by wielogodzinne siedzenie nie zamęczyło – aż do senności. Starałam się nie pić więcej niż jedno piwo wieczorem, bo moje statystyki by spadły ;-).
Tematyka każdej podróży była bardzo ciekawa, ale nie każdy potrafił swój temat „sprzedać”. Monotonne opowiadania z dużą ilością danych (nazewnictwo, statystyki) i historii – były walką o przetrwanie na krześle. Ale za to historie okraszane humorem i żywiołowo opowiadane – zlatywały dość szybko i zbierały wiele braw.
Nie byłam nigdy mocna z geografii, ale takie lekcje przyswaja się z łatwością. Oczyma podróżników zwiedzaliśmy różne kraje: Papua, Rosja, Jordania, Nepal, Chiny, Mustang, Norwegia, Ghana, Lofoty, Wyspy Owcze, Islandia, Etiopia, Tadżykistan, Uzbekistan, USA, Maroko. Zobaczyliśmy jak „za uśmiech” można podróżować 3 lata i jak uprawiać couchsurfing.
Podróżowanie ma rożne oblicza. Jedne podróże obfitowały w zapierające dech krajobrazy, poszukiwania odludnych miejsc na ziemi a inne w serdeczne (i szczególnie na wschodzie zakrapiane samogonem ;-)) relacje międzyludzkie. Mimo, że festiwal miał być lekko profilowany w tematykę gór wysokich, to jednak te zakrapiane podróże – były przyjęte przez publiczność najgoręcej.
Jedni na podróżowanie poświęcają cały urlop, inni mają odwagę jeździć całymi latami (licząc na ludzką życzliwość). Jedni są przygotowani profesjonalnie (hotele, sprzęt foto, samoloty, wynajem auta), a inni jadą stopem bądź rowerem i jedzą chleb z cebulą.
A motocykliści pokazali jak podróżować na raty po USA. Co roku penetrują kolejne (przepiękne) obszary, a na koniec urlopu gdzieś parkują motocykle na rok i wracają do Polski.
Jako, że program był napięty – to nie zawarliśmy zbyt wielu znajomości „namiotowych”. Miasto było dość wyludnione (na ławkach siedzą Ci, co już wypili i Ci – co dopiero czekają na okazję ;-)). Z wieży zamku bardzo ładne widoki, ale nie można ich zbyt długo kontemplować, bo atak dziwnych mrówek ze skrzydłami (które postanowiły zamieszkać w moich włosach!) jest dość traumatycznym przeżyciem ;-).
A ostatnia noc była dość trudna pogodowo (mocny wiatr, deszcz), więc muszę teraz odespać ;-). Ale było warto! Może nie napaliłam się mocno na podróżowanie (raczej jestem skupiona na kolejnej operacji), ale z pewnością wrócę tam za rok…