Niedzielna wyprawa była pełna wrażeń, wyjechałam o 9 rano z domu, wróciłam o 18, a w tym czasie tylko 2,5 godziny oglądałam wyścig górski ;-). Resztę czasu przejeździłam pół na pół – asfalt/teren. Asfalt nie przysporzył mi problemów, za to teren… hmm… Powiem tak, przez pół godziny myślałam, ze znalazłam się w sytuacji bez wyjścia i żałowałam, ze nie jestem facetem ;-).
Ale najważniejsze, że Czarna Góra jest zdobyta i to nawet dwa razy, jeżeli liczyć tą wieżę, co ją widać na szczycie!
Napiszę pełną relację, jak się zregeneruję, bo jeszcze trzyma mnie adrenalina, ale mięśnie już dają popalić…