Triumph Dziewczyn po raz drugi!

Pierwszy, majowy wypad z serii Triumph Dziewczyn był bardzo udany (opisywałam go TUTAJ), dlatego z chęcią zapisałam się na kolejny, szczególnie, że miał być dwudniowy. Plan na ok. 500 kilometrów obejmował kręte drogi po polskiej i czeskiej stronie, a organizator zagwarantował nam nocleg w czeskim miasteczku Opocno, nad jeziorkiem. Z lekkim niepokojem obserwowałam deszczowe prognozy, jednak wszystko nam sprzyjało, bo wystarczyło godzinę startu przesunąć o godzinkę i już mogłyśmy się cieszyć piękną aurą przez resztę weekendu. Choć ja akurat zaczęłam dzień od zgubienia się, bo nawigacji nie odpaliłam i mi się ulice pomieszały. Ale przy okazji zrobiłam wywiad środowiskowy i okazało się, że wszyscy wiedzą, gdzie jest salon Triumph’a.

Na wycieczkę wyjechałyśmy na 10 motocykli i kolumnę otwierały oczywiście Triumph’y, a w tym Asia na swoim świeżutkim nabytku Tiger 850 Sport. Przystanki były dość często, bo Gosia miała w swoim motocyklu bak w wersji mini. Ta historia z bakiem miała swoją puentę, ale o tym później… Po drodze podjechałyśmy zobaczyć zaporę w Zagórzu Śl. oraz Muchopułapkę przy Muzeum Molke, a później na kawkę i ciacho od Trumph’a zatrzymałyśmy się pod Zamkiem Sarny. Mogłyśmy się bliżej poznać, i co by dużo nie mówić… mimo różnych typów motocykli, różnego wieku, zawodów, doświadczeń życiowych itp. – pasjonatki motocykli zawsze świetnie się bawią w swoim towarzystwie! Zupełnie, jakby się znały od dawna.

Kolejną pauzę miałyśmy pod punktem widokowym w Radkowie. A praktycznie na każdym postoju budziłyśmy niezłe zainteresowanie. Podchodzili do nas motocykliści i nie tylko, żeby zrobić zdjęcie, bo jak to mówili: „Nikt mi nie uwierzy, że spotkałem tyle dziewczyn na motocyklach”. Jeden nawet zadał dziwne pytanie: „Ale to naprawdę są Wasze motocykle?”. No nie, ktoś je tu postawił, a my tylko pozujemy hahaha. Słodkości trzymały nas długo, więc obiad zjadłyśmy już w Czechach, po rozpakowaniu się w naszym domku. Łóżka i pokoje były wygodne, do dyspozycji był ogród i basen. Jedynie jedna łazienka na 10 kobiet wymagała klepania kolejki (ale na czarną godzinę były łazienki zewnętrzne).

Po przebraniu się poszłyśmy na miasto, gdzie jak się okazało, był wielki festyn z wesołym miasteczkiem. Nikt się nie skusił na karuzele, ale Asia mnie namówiła na placek z serem, smażony na głębokim oleju tzw. langosz i część dziewczyn też postanowiło go spróbować. Danie to nawet smaczne, ale dość ciężkostrawne, dlatego trzeba było zapić je szybko czeskim piwkiem. Szczególnie, że okazja też się znalazła, bo druga Asia (była też trzecia) niedawno miała „okrągłe” urodziny. Rozczarował mnie tylko brak czeskiego piwa ciemnego, które uwielbiam. Później postanowiłyśmy przenieś spotkanie do naszego ośrodka, ponieważ na festynie było tak głośno, że musiałyśmy do siebie krzyczeć. Same miasteczko było nawet urokliwe, szczególnie w świetle latarni.

Na miejscu okazało się, że tutejsza impreza cicha nie będzie, bo właściciel ośrodka/barman i DJ w jednym, ciągle biegał z pilotem do Youtube i spełniał życzenia gości, a najczęściej tych fajnych „kobietek z Polski” (tak mówił). No i prezentacje alkoholi nam robił, tzn. wpadał ni stąd, ni zowąd z zaszronioną butelką i odstawiał z nią taniec – wszystkie się zastanawiałyśmy, co to właściwie było? (ale czeskiego piwa ciemnego tu też nie było! Napiłam się go dopiero w Polsce, co to za ironia losu…) Imprezę tak na serio to rozkręciła Magda, która zamówiła na start Lambadę i Coco Jambo, co po dwóch piwach zadziałało dość skutecznie na ilość bujających się ciał na „parkiecie”. Były też polskie kawałki chórem odśpiewane, a takiej spontaniczności Czesi nam mogli tylko pozazdrościć.

Po trzech piwach się okazało, że Magda już umie tańczyć breakdance, a druga koleżanka chciała potańczyć w parze, to jej załatwiłam barmana do pary. Tylko raczej się nikt nie spodziewał, że on będzie nią tak wywijał, podrzucał i przerzucał przez plecy. Serio! (Jeszcze kolejnego dnia rozważałyśmy, o co chodzi z tym rzucaniem kobietą jak workiem kartofli). Cały wieczór skupiałyśmy się jeszcze, żeby znaleźć towarzysza wieczoru dla Gosi, niestety bezskutecznie. Pomijając fakt, że w pewnym momencie do baru przyszły wszystkie… żony. Impreza dopiero się rozkręcała, ale my skończyłyśmy ją wcześniej, bo motocyklistkami jesteśmy w pierwszej kolejności i trzeba było zachować formę na dzień kolejny. Reszty wieczoru „nie pamiętam”, choć chyba był jeszcze jakiś epizod w pidżamkach, z szukaniem jakiegoś „ciacha” w czerwonej koszulce… z niebieskim, wielkim słoniem-maskotką do towarzystwa hahaah.

Poranek wcale nie był ciężki, wstałyśmy nawet przed czasem na poranną toaletę, śniadanie i kawę (a nawet wyskoczenie do sklepu). I ruszyłyśmy w dalszą drogę. Pierwszy przystanek był chwilę później, bo zatrzymałyśmy się na rynku w Nowym Mieście nad Metują. Obejrzałyśmy tam zamek, tylko z zewnątrz, ale na jego zwiedzanie z pewnością jeszcze wrócę, bo to moje klimaty. Trasa prowadziła drogami Gór Orlickich, tuż przy granicy polsko-czeskiej, także zakrętów było pod dostatkiem! Gdzieś w tym ich gąszczu się na chwilę rozdzieliłyśmy, chyba połowa skręciła gdzieś, a reszta to przegapiła. Na szczęście komunikacja była skuteczna i szybko wróciłyśmy na właściwą trasę.

Kolejnym, ciekawym punktem wycieczki był kościół ze szklanym dachem Neratov, który robi wrażenie, choć wciąż jest w remoncie. Ja w tym punkcie odłączyłam się od wycieczki i pojechałam szybciej w Kotlinę Kłodzką do rodziców. Tato miał akurat urodziny, więc wyszły mi spontaniczne odwiedziny. Dziewczyny kontynuowały przejazd przez góry, do Międzylesia, przez Sienną i Orłowiec. Nie obyło się też bez przygód, bo przez te górskie trasy i brak stacji paliw – u Gosi wir w baku wciągnął całe paliwo (a Scrambler to by jej serio pasował i bak ma większy). Na szczęście stacja nie była daleko i paliwo dziewczyny dowiozły.

Kolejnego dnia obudziłam się nieco zmęczona i z dziwnymi zakwasami w łydkach – to pewnie od zmieniania biegów hahahah. W ciągu dnia przemykały mi jeszcze przez głowę różne „stopklatki” z tego wyjazdu, które skutecznie poprawiały mi humor. A jak się dziwnie na mnie ludzie patrzyli, to tylko przez to, że sama do siebie się śmiałam na te wspomnienia. Dziękuję za świetny wyjazd Oli i Markowi z wrocławskiego salonu Triumph’a i oczywiście Magdzie, która tak świetnie ogarniała trasę, atrakcje i stado motocyklistek! A na mieście już słyszałam, że jeszcze będzie okazja do babskiego zjednoczenia się pod hasłem Triumph i Przyjaciele. Już się nie mogę doczekać!

Ostatnio pomyślałam nawet, że już 3 lata jeżdżę Versysem, a jakoś tak co 3 lata właśnie zmieniałam motocykl. Nowy Versys mnie nie kręci – wygląd nie ten i te pospolite kolory, a taki Tiger 660 już jest na TAK, oj TAK (cena mniej, ale pomińmy ten szczegół hahahah). No, ale mój mąż kiedyś powiedział, że mam z nim konsultować swoje pomysły, bo np. Yamahy do naszego garażu nie wpuści. No to pokazuje mu tego nowego Triumph’a Tiger Sport 660, a on na to: „No dobra, taki może wjechać”. Także ten… Drogi Wszechświecie, możesz do mnie wysłać takiego Triumph’a! Ja już wysyłam Lotto w tej intencji!