Uwielbiam czeskie wyścigi miejskie i staram się na nie jeździć, jeśli tylko mam możliwość i są blisko polskiej granicy. W ubiegły weekend odbył się kultowy wyścig w mieście Horice, gdzie też startowało 2 polskich zawodników, a obleganie trasy przez polskich kibiców było przeolbrzymie. No u nas nie mamy takich atrakcji!
Miałam na wyścig jechać w sobotę, ale wymagało to wczesnej pobudki, a po piątkowym, ciężkim wieczorze w pracy stwierdziłam, że na bank nie wstanę! Postanowiłam wyskoczyć do rodziców w Kotlinie Kłodzkiej, a stamtąd miałam już blisko na wyścig. Nie chciało mi się jechać samej, to dałam posta i zgłosił się jeden kolega. Potem się okazało, że jednak dwóch i to na motocyklach 1200 pojemności.
Ruch na 8-mce był spory, więc to wiązało się z ciągłym wyprzedzaniem. To, co chłopakom w tej pojemności szło w moment, ode mnie wymagało dużego skupienia i zwarcia. Umordowałam się strasznie, bo nie lubię tak jeździć – szybko i wciąż wyprzedzając. Ale nie jest tak, że ja samochodów nie wyprzedzam, tylko czasem nie widzę takiego sensu i jadę sobie za nimi, jak poruszają się żwawo. Dojechałam psychicznie zmęczona i fizycznie spięta, jakbym to ja startowała w jakimś wyścigu.
Dotarliśmy jak jeździły już litrowe pojemności, a pomiędzy przejazdami przemieszczaliśmy się wzdłuż trasy. Takie wyścigi, to może nie są takie, jak na wyspie Man, jednak mają swój urok, wcale niemałe prędkości i trzeba mieć jaja, żeby w takiej rywalizacji, po mieście i przez las, wystartować. Ciężko mi było robić zdjęcia w ich tempie jazdy, ale coś tam mam:
Przez chwile nad trasą i w drodze powrotnej towarzyszyły nam deszczowe chmury, jednak do domu udało mi się wrócić na sucho. Jechałam już sama, bo w innym kierunku, niż koledzy. Może i dobrze, bo w swoim tempie i mniejszymi drogami z cudną panoramą. Lubię te trasy w okolicach Kamiennej Góry i zawsze żałuję, że jestem tam tylko przelotem, więc trzeba będzie zrobić sobie wycieczkę po tamtym rejonie.
Na trasie, a potem drugi raz na Orlenie spotkałam ekipę z mojego miasta. A podczas wyścigu podeszła do mnie Agnieszka ze Świdnicy, która mnie rozpoznała! Okazało się, że czytała mojego bloga i było to dla niej duże wsparcie w trakcie zdobywania motocyklowych uprawnień. Tydzień wcześniej poznałam też Renatę, która miała podobnie. Bardzo mnie to cieszy! Bo ja tak sobie tu piszę, bo lubię, a okazuje się, że ktoś to czyta, a nawet się moimi wpisami motywuje do walki o motocyklowe marzenia. Dziękuję i tak trzymać dziewczyny!!!
A jeszcze wspomnę, że po raz pierwszy jechał ze mną czarny kot na szczęście. Kot ma na imię Bonifacy (taki głos rozsądku na motocyklu) i zastąpił kontuzjowaną żabkę Franię. Jakie wrażenie zrobiła na nim pierwsza jazda to widać na zdjęciach hahaha, a jeszcze jak zobaczył te moje rozklejone w trasie buty (świeżo po wymianie podeszw u szewca), to już całkiem się zdziwił 😉 .