… albo kombinować dalej. Jako, że zdjęłam kask i szare komórki uwolniły się z ucisku 😉 – to wymyśliłam następujący patent na wyjście z opresji. Pozwoliłam stoczyć się motocyklowi w dół, ale na lewo – poza drogę, na łąkę. Trawa tam była jednakowo mokra, ale błota było mniej.
Pierwsze podejście do ruszenia i… udało się! Powoli, powoli wjeżdżałam pod górkę, musiałam jednak wrócić na drogę i jakoś siłą rozpędu… to też się udało. Ufffffff ;-), trudna sytuacja została opanowana! Ale dotarło do mnie po tej przygodzie, że nie mam maszyny crossowej i z błotem żartów nie ma!
Jakież było moje zdziwienie, jak się okazało, że po suchym odcinku drogi wyjechałam na polanę – tą samą, na której nie mogłam znaleźć drogi! Podsumowując, strzeliłam sobie kółeczko w warunkach krytycznych! Trzeba mieć tą fantazję ;-)!
Pokornie pojechałam już w stronę wyścigu i zamkniętej drogi, grzecznie zaparkowałam, ale… wpadł mi do głowy kolejny pomysł! Bo skoro droga na lewo nie była na Czarną Górę, to przecież jest jeszcze dróżka na prawo! Na wszelki wypadek spytałam się pani policjantki, czy ta droga zaprowadzi mnie trochę bliżej trasy wyścigu. No, a ona mnie nakręciła, żebym próbowała, bo takim motocyklem to wszędzie wjadę (czyżby?). No i co zrobiłam? Dostałam nauczkę i takie tam? Jasssssssne! Wskoczyłam na Stringa i tyle mnie widzieli ;-).
Droga na szczęście błotnista nie była, tylko trochę „patyczasta” (pozostałości po wyrębie drzew), dojechałam do jakiejś główniejszej trasy i nią podjechałam wyżej, aż do asfaltu i mety zawodów. Główny wyścig się jeszcze nie zaczął, więc postanowiłam zwiedzić jeszcze jedną odnogę tej trasy. Droga wspinała się wysoko na Czarną Górę, była trochę kręta o zmiennej nawierzchni betonowo-asfaltowej. I tym sposobem, zupełnie nieświadomie zdobyłam wieżę na szczycie góry! Całkiem mi się podobała ta droga, ale trzeba było szybciutko wrócić na wyścig.
Okazało się, że był wypadek i przymusowa przerwa w ściganiu, to spokojnie mogłam się położyć na kurtce i odpocząć na słoneczku. Jakoś wcześniejsze problemy, całkowicie rozmyły się w mojej pamięci i myślałam już tylko o tym, by jeszcze wrócić na szczyt góry. Wyścig dodatkowo podniósł mi poziom adrenaliny, bo wyścigówki i rajdówki kręcą mnie od zawsze (no może w wyłączeniem F1). Od rana nic nie jadłam i żyłam tylko tą adrenaliną do późnego wieczora.
Po zakończeniu wyścigu, tabuny kibiców ruszyły w dół trasy, więc raczej nie w głowie mi było, robienie slalomu między nimi. Pobajerowałam z panem na motocyklu BMW, który zaparkował koło mnie, a potem zdobyłam wieżę po raz drugi.
A wracając z niej oczywiście musiałam się zgubić – wspominałam już o słabej orientacji w terenie? Przydała by się nić Ariadny, albo jakieś znaczenie drzew scyzorykiem? 😉 Jak już przejechałam przez mały strumyk, to wiedziałam, że gdzieś nie skręciłam prawidłowo…
Z pomocą przyszła mi para turystów, siedzących na belach drewna – wyciągnęli wielką mapę i mnie nakierowali na właściwe scieżki. Potem już droga mi znana, wyskok na trasę 33 – rany, jak tam zapierdzielają! Nowa i prosta droga, więc kierowcy wyprzedzali mnie w takim tempie, że ledwo zdążyłam zauważyć w lusterku, że jakieś auto za mną jedzie. Już nie mówię o przekraczaniu linii ciągłej ;-).
Odbiłam szybko na Bystrzycę i swoimi wioskami beztrosko rozpoczęłam drogę powrotną do domciu. Jak tylko widziałam zainteresowanego motocyklem dzieciaka – to od razu mu machałam. Bo mi w dzieciństwie machali rajdowcy i wyrosłam na zmotoryzowaną dziewczynkę ;-).
Po dojechaniu na miejsce, zsiadając ze Stringa, nie miałam siły przełożyć nogi przez motocykl ;-). Ale czym jest zmęczenie i siniaki przy takiej przygodzie? 😉
Świetna relacja, fajnie się czyta.
Droga 33 rzeczywiście równiutka, sam byłem zaskoczony bo rejon raczej nie rozpieszcza równym asfaltem.
Tyle przygód na takim stosunkowo krótkim dystansie, już się nie mogę doczekać wpisu z wyjazdu na GSMP w Sopocie 😉 To się będzie działo!