Czwartek był ostatnim, moim pełnym dniem w Bieszczadach i strasznie go chciałam wykorzystać na chociaż kawałek Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Czułam niedosyt, że nie byłam tam jeszcze i choć warto coś zostawić, by mieć pretekst do powrotu w to miejsce – to takie COŚ, by jednak było zbyt Wielkie 🙂 .
Niebo było nadal niepewne, ale rano pojechałam z Andrzejem do sąsiedniej miejscowości po klocki hamulcowe, bo mu się tylne skończyły. Udało się je nie tylko kupić, ale i wymienić na miejscu. I pocieszający był fakt, że pogoda była coraz lepsza!
W Myczkowiance zjedliśmy obiad i postanowiliśmy, że jednak spory kawałek tej pętli przejedziemy. Marcin miał dużo pracy, to tym razem nie mogliśmy liczyć na przewodnika, tylko na mapy. Jednak, gdy się już przygotowaliśmy do jazdy, ruch w gospodzie nieco zmalał i (ku naszej radości) Marcin postanowił, że jednak nas po górach oprowadzi. To o wiele wygodniejsza forma jazdy, bo on doskonale zna te drogi, sam obmyśla trasę i zwraca uwagę na niebezpieczeństwa (po deszczu w wielu miejscach był piach na zakrętach), przy czym dostosowuje tempo do całej grupy. Momentami kropiło, 3/4 dróg było mokrych, ale i tak było zajebiście!
Najpierw jechaliśmy wzdłuż jednego pasma gór, a przed sobą mieliśmy olbrzymie szczyty. Po chwili już się na nie wspinaliśmy! Praktycznie oprócz nas, nikogo tam nie było. Tylko my, cudne widoki i genialne zakręty! Po drodze zjeżdżaliśmy na punkty widokowe i tam właśnie zrobiłam najlepsze foto z tego wyjazdu:
Marcin zabrał nas także do zagrody żubrów. I dalej na piękne, górskie serpentynki. Wróciliśmy tuż przed zmrokiem i okazało się, że łącznie zrobiliśmy 160 km! Można powiedzieć, że już byłam usatysfakcjonowana 🙂 . Potem chłopcy testowali mojego eMTeka i stwierdzili, że to taki motocykl „jakby w skuter wsadzić silnik odrzutowy” 🙂 . I właśnie ta lekkość, a jednocześnie przyśpieszenia najbardziej mi się w nim podobają.
Przy kolacji, jeden z czytelników mojego bloga napisał mi prywatną wiadomość (dzięki Grzesiek), że warto jeszcze zobaczyć trasę do Tyrawy Wołoskiej. Nie byłam przekonana, czy zdążymy jeszcze przed wyjazdem, ale jak zobaczyłam na mapie coś takiego:
To przekonanie przyszło samo 🙂 . Pozostało mi przekonać Emila, z którym miałam wracać do Wrocławia (reszta ekipy zostawała tam na wakacjach dłużej), że zdążymy to przejechać jeszcze z rana, zanim ruszymy do Oświęcimia. Rano zmotywowana, szybko się spakowałam i byłam gotowa na ostatnią partię zakrętów. Po drodze, mijając Załuż, uświadomiłam sobie, że to jest trasa wyścigu górskiego z Mistrzostw Polski. Droga była piękna, gładka i szeroka, przy czym zakręty wyprofilowano tak, by nawet jadąc z górki – były jak najbardziej płaskie, choć kręte już jednak maksymalnie 🙂 . Cudnie się nimi jechało! Po drodze stanęliśmy na dwóch punktach widokowych, a jeden z nich był przy ruinach zamkowych. Kolejny zameczek odwiedziliśmy w Lesku.
Po obiedzie przyszedł czas pożegnań i powrotu do domu. Do wieczora z Emilem mieliśmy dotrzeć do Oświęcimia. Udało się to szybciej, niż planowaliśmy, bo jazda w parze ze ścigaczem nieco odbiega od tempa turystycznego 🙂 . eMtek sprawdził się na bieszczadzkich zakrętach, ale i dał radę na synchronicznych wyprzedzaniach. Nie mam zastrzeżeń do tego motocykla!
Przez cały wyjazd cieszyłam się, że operowana ręka od nadmiaru jazdy mnie nie bolała. Jednak na koniec – to było zbyt wiele tych kilometrów i bolała tak bardzo, że nie ściągałam jej już z kierownicy w czasie chwilowego stania, bo trudno mi ją było z powrotem położyć. Gdy dojechaliśmy do Oświęcimia – byłam zajechana. Padłam w pokoju jak kłoda, a Emil poszedł „upolować” dla nas jakąś kolację. Kolejnego dnia kilometrów do przejechania było troszkę ponad 200, więc popołudniu obiadek już jadłam na wsi u rodziców. Do Wrocławia wróciłam w niedzielę.
To były najlepsze wakacje motocyklowe w moim życiu! Moi przyjaciele – dziękuję Wam za świetne towarzystwo, Myczkowiance dziękujemy za niesamowitą gościnność i poświęcenie w „zabawianiu gości” na bieszczadzkich zakrętach. Za udostępnienie motocykla, który mnie nigdy nie zawiódł – podziękowania dla Yamahy!
Pokonaliśmy 1600 km, przywieźliśmy jeszcze więcej pięknych wspomnień. Bieszczady! Jeszcze się zobaczymy 🙂 .