Przy wyborze kolejnego motocykla wyznaję następującą zasadę – pewność, że „mój Ci on” jak najbliższa 100%. Freewind zdobył 70%.
Postanowiłam dziś przymierzyć się do Suzuki Freewind, znalazłam jednego we Wrocławiu. Od początku jednak, jakoś „pod górkę” mi szło dotarcie do niego. Blisko miałam, ale zabłądziłam ze 3 razy, bo Wrocław ma czasem pojechaną po całości numerację 😉 . Jak napisali na rondzie, że na prawo są numery od 2-10 – to kto by tam szukał 17? Nawet ja – blondynka, nie szukałam 😉
Po 5 telefonach do właściciela moto, wreszcie go namierzyłam. Poszliśmy do garażu podziemnego i tam się mogłam przymierzyć (jeździć nie chciałam, bo jeszcze barku nie będę katować. Do jeżdżenia chwilowo wysyłam mechanika).
Pierwsze wrażenie – wielka krowa 😉 , no ale po Stringu to myślę tak prawie o każdym motocyklu hehe. Nie położę całej stopy na ziemi, ale właściciel mówił, że z tyłu jest regulacja i o 2 zwoje można jeszcze zejść w dół.
Bak olbrzymi – nie jestem przyzwyczajona mieć tyle między nogami 😉 . Mimo tych krowiastych gabarytów jest dość lekki w manewrowaniu parkingowym (jego ulubioną pozycją jest pion), więc nawet przytulając go do siebie, byłam w stanie nim wycofać, stojąc obok niego.
Dźwięk ma przyjemny dla ucha, właściciel sam mi powiedział, że wali kowadełko w skrzyni. Ma 65 tys przebiegu, ciekły lagi i łańcuch zardzewiał – ale te naprawy właściciel bierze na siebie. No i opony kostki, trzeba by wymienić na bardziej uniwersalne.
Moje postrzeganie tego modelu było dobre, aczkolwiek bez szału. Nie byłaby to miłość od pierwszego wejrzenia 😉 . Sam właściciel stwierdził, że to za duży model i polecał by mi bardziej XT 600.
OK, śpiewając pod nosem Reni Jusis „Kiedyś Cię znajdę” – kontynuuję poszukiwania!