Po lekkim śniadanku wyruszyłam na swoją pierwszą wyprawę turystyczną. Mam niedaleko fajny skrót do Kłodzka przez szczyt góry, mogłam więc poćwiczyć przed zaatakowaniem Czarnej Góry. Droga pod górę jest dość dziurawa, ale na Stringu to nie robi wrażenia, dziury to on łyka tak, że prawie ich nie czuje. Z górki jest już nowy asfalcik, bo to już inna gmina ma ;-). Zdecydowanie wolę podjazdy, niż kręte zjazdy – przynajmniej na tym etapie moich umiejętności…
A Kłodzko to oczywiście wielka dziura (czytaj: dolina) i tam słońce nie wschodzi tak po prostu. Tam musi być mgła i zimno jak cholera. Zęby mi szczękały tak, że trzęsły mi się nawet kolana ;-).
Dopiero jak wyjechałam na wioski to zrobiło się przyjemnie ciepło. Nie jechałam główną trasą, tylko równolegle idącą, krętą drogą przez wioski. Super widoki gwarantowane! No i niestety pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni i końca sezonu motocyklowego…
Spodobało mi się przekładanie z jednego zakrętu w drugi! Nie powiem, żebym to robiła, jak rasowa motocyklistka – ale na miarę moich możliwości, czyli nie za szybko i pod kontrolą. Było nieźle! 😉 Tak się nakręciłam, że przejechałam wyjazd na trasę i wjechałam do Bystrzycy Kłodzkiej.
„Koniec języka za przewodnika” – to chyba myśl przewodnia tej wyprawy, bo parę razy użyć go musiałam. Sympatyczny Pan wytłumaczył mi jak wydostać się z tego miasta najkrótszą drogą. Potem kilometr ruchliwej trasy i znowu zjazd w stronę Czarnej Góry.
Idzików i wjazd na górę to super trasa, idealny asfalt i sporo zakrętów. Nie dziwiło mnie więc, że motocyklistów tam nie brakuje. Większość była rozczarowana zamknięciem drogi na czas wyścigu górskiego, a ja właśnie na ten wyścig zmierzałam. No może nie w linii prostej, bo po drodze trochę mnie zniosło w błotko ;-).
Podjechałam pod zakaz wjazdu (na trasę wyścigu) i miałam do wyboru, dróżkę w prawo i w lewo. Jako, że orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną – pojechałam tam, gdzie diabeł nie może ;-)! Dróżka po lewej była fajna, szeroka i się trochę nią zagalopowałam. Spotkałam jakiś turystów, którzy mnie uświadomili, że się od Czarnej Góry oddalam, a nie ją objeżdżam ;-). Miałam czas, to i błądzić miło, więc wcale nie wróciłam – tylko odbiłam w boczną drogę. Zdecydowanie to była najgorsza decyzja tego dnia!
Droga wyglądała na bezpieczną, aż tu nagle przy lekkim nachyleniu złapałam błoto i ratowanie było bardzo intensywne! String zachowywał się jak koń próbujący zrzucić jeźdźca, to na lewo, to na prawo. Nie wiem co zrobiłam (bo byłam w szoku), ale jakimś cudem skontrowałam te jego wyskoki i zatrzymałam się na dole. Nie mogłam złapać oddechu… A to było dopiero preludium kłopotów! Co robi uparta blondynka, jak się przestraszy? No przecież nie zawróci ;-)!
Wyjechałam na wielką polanę i nie mogłam znaleźć dalszego ciągu drogi, był jakiś jej zarys, więc tam pojechałam. Wpakowałam się do lasku, droga w dół początkowo była OK, a potem składała się już tylko z dwóch błotnistych i głębokich kolein. Hamowanie z górki skończyło się wypadnięciem z siodła i nabiciem sobie dwóch wielkich siniaków na nogach! Nie powiem, że się nie wkurzyłam! Ale na powrót w górę nie było szans, jedyna możliwa droga – to była ta przed siebie… Sprowadziłam motocykl na dół na nogach. Gorzej być nie może? Oj, może!
Wyjechałam na polanę, a tam dom. Jeden, jedyny w środku lasu! Więc i muszą się ludzie stąd jakoś wydostawać. Pomyślałam o tym, żeby zapukać i spytać o najlepszą drogę, ale zaczęło szczekać na mnie jakieś stado psów – to się rozmyśliłam. W horrorach to na takich odludziach zawsze mieszkają mordercy 😉 – więc dobrze zrobiłam.
Od domu szła dróżka, ktoś nią wyjeżdżał traktorem, więc nią udałam się w dalszą drogę. Nie powiem, żeby błoto rozjeżdżone oponą traktora było proste do jazdy! Podjazd pod górkę i… String złapał ślizg w poprzek i zgasł. Utrzymałam się na nogach! No i się zaczęło…
Podjazd był po błotnistej ziemi i totalnie mokrej trawie. Musiałam ruszać puszczając hamulec, bo w innym przypadku staczałam się do tyłu. Chyba z 10 razy próbowałam ruszyć, a nawet jak się udało – to po paru metrach znowu wpadałam w poślizg i ruszanie od nowa! Tylne koło było totalnie zabłocone i nie łapało przyczepności! A brakowało mi kilku metrów do szczytu, gdzie droga już była wyschnięta. Opadłam z sił i nie miałam pomysłu, jak wybrnąć z tej sytuacji!
Samochód osobowy tu nie dojedzie, a nawet nie wiedziałam zbytnio, gdzie jestem! Próbowałam Stringa podepchać do góry, ale nie jestem facetem, więc za daleko nie pojechałam ;-). Poddałam się, porozpinałam się, ściągnęłam kask. Jedyne, co mi pozostało, to wrócić się do domu „mordercy”, albo…
Ciąg Dalszy Nastąpi… 😉