Pierwsze zderzenie z rumuńskimi drogami było bardzo pozytywne. Jechaliśmy krajową 1-nką w stronę kopalni Salina Turda, a większy ruch był akurat w kierunku przeciwnym. Zaskoczyło mnie to, jak mało samochodów tutaj wyprzedza (w Polsce trzeba zakładać, że co trzeci będzie wyrywny), większość jedzie sobie spokojnie w kolumnie. Z przestrzeganiem prędkości w zabudowanym to już było różnie ( u nas zresztą też 🙂 ).
Jednak najbardziej zaskoczyło nas to, jak usilnie każdy w samochodzie chce nas-na motocyklach, puścić przodem. Kierowcy zjeżdżali do krawędzi drogi, dawali znać kierunkowskazami i to nawet wtedy, kiedy wcale nie chcieliśmy wyprzedzać, bo tempo nam pasowało. Jeden kierowca już się brał za wyprzedzanie, ale nas zobaczył, to przerwał manewr i dał znać, że to my mamy jechać. Szok!
Kopalnia Salina Turda zrobiła na nas wrażenie swoją wielkością. W środku jest małe miasteczko rozrywki, oświetlone deptaki i można tam nawet popływać łodzią. Do pokonania jest sporo schodów, ale są też, dość oblegane, windy. Zawsze to jakiś wybór – stać w kolejce do windy lub sobie podreptać. Klimat w środku jest specyficzny, trochę duszny, ale może pro-zdrowotny przy okazji (taka duża grota solna).
Z kopalni mieliśmy pojechać na nocleg u Polaków, mieszkających w Rumunii, żeby kolejnego dnia być już bliżej Trasy Transfogaraskiej. Pierwszy plan obejmował przejazd przez przełęcz Bicaz, jednak zostawiliśmy to jako opcję na koniec (czytaj: jak czasu i sił starczy). Kawałek przejechaliśmy autostradą, potem krajówką, żeby skręcić na drogę TransApuseni, którą ta Polka bardzo polecała, bo to ponoć kandydatka na trzecią, najpopularniejszą drogę motocyklową w Rumunii.
Wszystko było pięknie, ładnie, widoczki, lasy… aż nagle skończył się asfalt. Początkowo był to przyjemny i równy szuterek, więc jechaliśmy z nadzieją, że asfalt jednak wróci. Przy pierwszym stromym podjeździe z luźnymi kamieniami – ja zwątpiłam i się zatrzymałam, a Emil pojechał zrobić zwiad, co jest dalej. W tym czasie zadzwoniłam do tej kobiety, spytać, co jest grane? Zapewniła mnie, że to może tak z 5 kilometrów będzie, ale w sumie wyszło na to, że tą drogą wcale nie jechała, tylko kiedyś kawałek i to z drugiego jej końca…
Emil ujechał kawałek, zawracać nie było sensu (za dużo już przejechaliśmy), więc i ja ruszyłam przed siebie. W pewnym momencie droga stała się szeroka, równa, a kamienie drobniejsze. Byliśmy w najwyższym punkcie trasy z całkiem przyjemnymi widokami. Jak robiliśmy zdjęcia to minęła nas niemiecka grupa motocyklistów na crossach i sympatyczne było to, ze każdy zwalniał i pytał, czy czegoś nam nie potrzeba. No fakt, żywego ducha tam, poza nami, nie było.
Myśleliśmy, że najgorsze za nami. Jednak ta „szutrowa autostrada” zmieniała się na coraz węższą drogę i gorszą nawierzchnię. W pewnym momencie dojechałam do zakrętu 180 stopni w dół, a na nim grube kamienie i wiele przecinających się kolein w nich. Zaczęłam panikować, ale jakoś z rozpędu pokonałam ten zakręt i się (cudem) nie wywaliłam. Po chwili jednak miałam przed sobą kolejny zakręt, który wyglądał na jeszcze trudniejszy (zdjęć nie mamy, bo za dużo nerwów było, żeby o tym myśleć).
Mam endoprotezę barku, dlatego unikam tego typu nawierzchni, a tu właśnie, w razie upadku, na tę stronę bym poleciała. Pojechałam prosto… na szczęście był tam kawałek prostego pobocza. Zatrzymałam się i miałam mały atak paniki, brakowało mi tlenu…
Emil obejrzał mapę i stwierdził, że to przedostatni tak trudny zakręt i zjedzie kawałek za mnie, a potem wróci po swój motocykl. I to było sensowne wyjście z tej sytuacji. Potem było ciut lepiej, choć na koniec krowy omijać trzeba było i jeszcze jeden stromy zjazd Emil za mnie zjechał.
Do drogi asfaltowej dojechaliśmy po (UWAGA!) 24 kilometrach. Okazało się, że ta droga jest w remoncie i przygotowaniu pod nową nawierzchnię (na dole stał sprzęt). Było już ciemno i jak na złość na booking nie było wyboru noclegów w okolicy, wybraliśmy najbliższy. Emil jechał na nawigacji, ja na google mapach i okazało się, że mamy odmienne dane, co do tego, gdzie się nasz nocleg mieści.
Znowu wjechaliśmy w jakieś drogi polne i dotarliśmy do opuszczonego gospodarstwa. Ciemność totalna, normalnie jak w horrorze! Pojechaliśmy kawałek dalej „na skróty”, ale droga już stała się bardzo wymagająca, więc zawróciliśmy, choć było to niezłe wyzwanie. Wróciliśmy na asfalt, żeby podjechać drogą z drugiej mapy i znów dotarliśmy do drogi z dużych kamieni! Zadzwoniliśmy do właścicielki noclegów, ale się okazało, że to jedyna droga i motocyklem się da dojechać, tylko trzeba bardzo powoli.
No mi ręce opadły, a Emilowi już nerwy puściły – wiązankami przekleństw (na ten dzień i nie tylko) sypał jak z rękawa. Odczekałam chwilę, bo trzeba było się skupić na tym – co teraz? Była 23-cia, nocleg odwołaliśmy i nie chcieliśmy się o tej porze do kogoś dobijać, żeby się gdzieś rozbić na podwórku. Trzeba było to zrobić w tym miejscu, w którym akurat bezradnie stanęliśmy.
Jeszcze jak na złość namiot jakoś krzywo się układał i wcale to nie był wynik złego włożenia rurek (tak sprawdzaliśmy, tak kilka razy!). Mieliśmy wszystkiego dość, więc atmosfera była dość „elektryczna”.
Nagle słyszę, że jakieś zwierzę pędzi w naszą stronę! Zamarłam… Spytałam Emila, czy to słyszy, ale on za bardzo był zaaferowany tym krzywym namiotem. Moja wyobraźnia mówiła mi, że nie ma już co uciekać, bo to niedźwiedź i już po nas! aaaaaaaa! (nasłuchałam się o tym jak w Rumunii ich dużo). Nagle zwierzę stanęło, po chwili nieśmiało odważyłam się poświecić tam latarką. Zobaczyłam zarys uszu i głowę konia, był za ogrodzeniem. Mogłam już oddychać, ale do śmiechu mi jeszcze nie było, bo noc była nerwowa jednak (cały czas nasłuchiwałam, co się dzieje na zewnątrz, a ten koń nas „pilnował”).
Rano obudziły nas ludzkie głosy i odgłosy osła. Okazało się, że to nie był żaden koń, tylko osioł. I nawet nie jeden, tylko trzy! Rano już się z tego (wreszcie) śmiałam. Z ulgą powitałam nowy dzień i ze szczerą nadzieją, że limit dziwnych przygód w Rumunii już mamy wyczerpany….