Wyprawa na Rajd Świdnicki stała się dla mnie pierwszą okazją do podróżowania w towarzystwie czterech motocykli. Początkowo miał jechać jedynie Jakub (TDM) i Gabi (CBF125), ale potem zaprosiłam Maję (Ninja 250), a ona wyciągnęła jeszcze Łukasza (V-Strom). Także pełna różnorodność motocykli, pojemności i oczywiście umiejętności. A na czele kto? Oczywiście ja i String 😉 i nie ze względu na motocykl czy umiejętności, ale znajomość trasy (się umiem ustawić hehe).
Dojazd do mnie (Wrocław-Kotlina Kłodzka) podzielił ekipę na zespół zaawansowany, pędzący główną trasą (Maja i Łukasz) i zespół nauczyciela z uczniem (Jakub i Gabi) mniej-pędzący przez trasę alternatywną dla głównej. I mający wypasioną ściągę na baku 😉 (foto). Oczywiście pierwsza u mnie była grupa zaawansowana, na drugą musieliśmy poczekać kosztem pierwszego odcinka specjalnego rajdu. Ale bez większego żalu, bo najbardziej zależało mi, by pokazać ekipie punkt kultowy rajdu czyli „patelnie walimskie”, które były o 14.
Po zapoznaniu się nawzajem i ogarnięciu, ruszyliśmy w trasę (o taką) i zaparkowaliśmy na 40 minut przy pierwszej miejscówce, gdzie obejrzeliśmy końcówkę stawki zawodników. I mogliśmy tam liczyć na opiekę nad motocyklami, bo obok pan (co miał kiedyś Jawę), spożywał flaszeczkę z kolegami i miał o motocyklach wiele wesołych rzeczy do powiedzenia 😉 . Potem pojechaliśmy na patelnie i prowadził już Jakub, bo miał nawigację. Całkiem przyjemna ta trasa i z pewnością na nią wrócę.
Rajd jak rajd, po wielu latach oglądania – na mnie już wrażenia kolosalnego nie robi (szczególnie, jak kiedyś dane mi było oglądać WRC). O dziwo… ekipy też nie powaliło na kolana. Fajnie, ale bez szału (rallycross jest jednak fajniejszy, ale znów daleko). Czekam teraz na Rajd Polski (MŚ), ale motocyklem to tam bym, chyba z tydzień jechała hehe.
Bardziej mi się podobało nasze wspólne podróżowanie, takie bez pośpiechu. Po fajnych, krętych drogach i na szczęście bez deszczu (choć groźnie momentami niebo wyglądało). Potem Maja i Łukasz wrócili głównymi drogami, a reszta moją trasą.
W międzyczasie dogadałam się z Jakubem, że mnie jako pasażerkę zabierze z powrotem do Wrocławia. Może i byłoby to ryzykowne, bo jeszcze pasażera nie woził, ale za nami jechała Gabi, więc osiągane prędkości minimalizowały to ryzyko do zera 😉 . Było super, bo nie za szybko, piękne widoki, kwitnące drzewa, zachodzące słońce. Uwielbiam tak jeździć. Normalnie miałam ochotę zrobić „tytanica” (o tak). Mam sentyment do dźwięku tej ewolucji TDM, bo kiedyś przez dwa sezony byłam na takiej pasażerką. Potem już mi przeszedł ten romantyczny nastrój, bo dotarło do mnie, jak bardzo boli mnie tyłek od całego dnia w siodle. A myślałam, że tylko String tak daje w d…ę 😉 .
Podsumowując, było super! Z ekipą jeździ się nawet fajniej niż samemu, szczególnie jak mi nie odjeżdża hehe. Mam nadzieję, że uda się jeszcze kiedyś zgrać fajną grupę na ciekawy wypad.
p.s. a jak byłam na zakupach to zaczepiła mnie pani i opowiedziała o rajdzie enduro w okolicy – Rajd Tukan. Może ktoś będzie zainteresowany? Ja podjadę kibicować 😉