Na weekend wyjechałam w sobotę i tradycyjnie odwiedziłam po drodze swojego dentystę (doprosić się plomby nie mogę, ale na motocyklową kawę zawsze mogę wpadać haha). Marcin postanowił, że zobaczy, jak się tym moim eMTekiem śmiga. Przejechał się po podwórku i wrócił z mega uśmiechem na twarzy. On – fan R6, R1, CBRek itp. mówi do mnie, żebym przyjechała za pół godziny, jak obrobi pacjenta, bo musi się eMTekiem jeszcze po ulicy przejechać.
No jest jakiś urok w tym małym wariacie, że nawet mój dentysta miał taką radochę z jazdy nim. Stwierdził, że nigdy nie rozumiał sensu produkowania takich małych pojemności, ale jak poczuł tą lekkość prowadzenia – to strasznie mu się spodobało! Wrócił z drugiej przejażdżki z jeszcze większym uśmiechem, choć nie na długo – okazało się, że w czasie jazdy z jego fartuszka wypadły mu klucze od auta! Pojechał więc na trzecią przejażdżkę i… na szczęście leżały jeszcze na środku drogi 🙂 Jaki z tego morał? Pamiętajcie, żeby nie jeździć w fartuszku dentystycznym na motocyklu! 🙂
W niedzielę miałam dylemat, czy dołączyć do wrocławskiej wycieczki do Kompleksu Riese „Włodarz” w Górach Sowich, czy też odwiedzić zamek w Namysłowie, który mi wisi w niezrealizowanych celach z zeszłego roku. Kilometrowo trasy były zbliżone, choć w zupełnie przeciwnych kierunkach. Jednak mój dylemat dotyczył raczej tematyki, bo wiadomo, że zamek i „księciuniowie” bardziej mnie interesują, niż Hitler i jego niecne zamiary. Ostatecznie wybrałam Włodarza, a to dlatego, że nawet jak mnie temat zanudzi, to chociaż ekipa motocyklistów/ek do towarzystwa będzie fajna. Początkowo miała być nas czwórka, a zebrało się ok. 15 osób.
Na motocyklu umocowałam sobie budżetową nawigację Navitel E500 i może nie ma szału w słońcu, ale w sumie jest czytelna i bardzo mi pomogła w trafieniu do celu. Szczególnie, że nie była to trasa prosta i gdyby nie zwinność eMTeka, to na jednym, mega ostrym zakręcie na bank bym zleciała ze skarpy (to w sumie nie był zakręt, wyszedł im raczej trójkąt o dużym nachyleniu). Od razu postanowiłam, że tą drogą wracać nie będę – pojechałam nieco dookoła, ale w bezpieczniejszych warunkach. Nawigacja raz nie odnalazła nowego fragmentu drogi i słabo trzyma w niej bateria (muszę dokupić jeszcze powerbank) – ogólnie jednak mi się przydała.
Na miejscu ubrać musieliśmy hełmy (Ci, co byli na wycieczce w kopalni w Nowej Rudzie – żółtych nie brali) i weszliśmy do tuneli wykutych w skale. Co do moich obaw, że Kompleks Riese mnie zanudzi, to tragedii nie było. Przewodnik był wesoły i nie bombardował danymi historycznymi. Na początek obejrzeliśmy krótki film o tym miejscu w podziemnym kinie, potem ruszyliśmy eksplorować ścieżki. Obuwie (motocyklowe) mieliśmy bardzo odpowiednie, bo wewnątrz było dość mokro i ślisko, a nad nami było 70 metrów skały!
Dodatkową atrakcją było przepłynięcie łodzią częściowo zalanych pomieszczeń. Jak czytacie mojego bloga, to wiecie, że woda to nie jest to, co lubię najbardziej i dlatego najbardziej mnie interesowała jej głębokość, i wywrotność łodzi 🙂 . Na wycieczce był też Marcin, który doskonale pamiętał moją panikę na łodzi w Skalnym Mieście, więc i tym razem dzielnie mnie asekurował razem z innym kolegą (obstawa z lewej i prawej – to nie wypadnę hehe). Usadowiłam się na środku ławki, z dala od krawędzi łódki i jednak nie był to dobry pomysł, bo łódź napędzana była liną przymocowaną do sklepienia i jak ją chłopcy przeciągali to, jak nie zrobiłam uniku – obrywałam nią po głowie 🙂 .
Klimat tego miejsca był niesamowity, tunel wykuty w skale, oświetlony ciepłą barwą żarówek, zamienił się nagle w wielką grotę. To miejsce zrobiło na mnie wrażenie – było piękne, choć tylko wtedy, gdyby je rozpatrywać bez jego historycznej przeszłości (przelanej krwi i śmierci tysięcy ludzi, którzy ten tunel kopali). Wielką niewiadomą jest plan w jakim powstał tek kompleks, jak i jego wielkość, gdyż prawdopodobnie zwiedzaliśmy tylko 1/3 odkrytych do tej pory podziemnych pomieszczeń i tuneli tylko w tej, jednej górze.
fot. Rafał Wojtas
Zostaliśmy jeszcze chwilę na kawkę, a tu z oddali zaczęły napływać dźwięki nawałnicy. Wiadomo – dla motocyklistów to nic dobrego. Przewodnik mówił, że pada bardziej od strony mojego powrotu do domu, a reszta wracała na Wrocław i miała większe szanse na suchą podróż. Mimo zagrożenia deszczem, humor nas nie opuszczał i zdążyliśmy opracować piorunochron dla motocyklisty! Jak to dobrze, że myśl techniczna w narodzie nie umiera 🙂 .
Jeden z kolegów pożyczył mi przeciwdeszczowe spodnie, które przydały mi się już kwadrans później, bo wpadłam centralnie w wielką ulewę! Nasłuchiwałam, gdzie ta burza szaleje, a jak się upewniłam, że wystarczająco daleko – to zatrzymałam się na moment pod drzewem, żeby przeczekać ulewę. Moją kurtkę testowałam wprawdzie w deszczu, ale na postoju, a w czasie jazdy na rękach zaczęła już przemakać. Na szczęście intensywność deszczu malała i im dalej jechałam, tym bardziej słoneczna była pogoda.