Po ostatnim wypadzie postanowiłam wrócić jeszcze raz do Zieleńca. Latem nie ma tam tak wielkiego tłoku i o wiele przyjemniej się chodzi po górkach. Poza tym w okolicy są fajne zakręty i drogi też, choć momentami pokrojone w prostokątne, asfaltowe łaty. Nie mam już MT-03, więc na weekend pożyczyłam MT-07 w wersji obniżonej i w sumie o wiele lepiej mi się na niej jechało, niż na tej wysokiej (z małym wyjątkiem, ale o tym później…). Miejsca do spakowania się na 07 nie ma wcale, więc jak na małym zadupku umieściłam torbę, to ledwo się potem na siedzenie wciskałam 🙂 – ale dało się? Dało! Emil spakował się na ścigacza i ruszyliśmy w drogę.
Sobotnie popołudnie spędziliśmy na spacerach po górkach, na które leniwie wjechaliśmy wyciągiem haha. Potem szukaliśmy jagód, a następnie jedzenia, co nie było łatwe, bo dużo lokali było zamkniętych. Fajna miejscówka ten Zieleniec, ale w ostatniej chwili kolejny nocleg zmieniłam na Niemojów, bo odkąd jestem motocyklistką, to nie lubię siedzieć w jednym miejscu, wolę czas wykorzystać w 100% i jak najwięcej zobaczyć. Z tego też powodu wyskoczyliśmy do Dusznik-Zdróju wieczorkiem, choć samo miasteczko nieco mnie rozczarowało – oczekiwałam klimatu spod znaku „Zdrój”, a tam jakby czas się zatrzymał… Obejrzyjcie nasze foty:
Rankiem udaliśmy się do Niemojowa, małej miejscowości na końcu świata, tuż przy czeskiej granicy. Jest tam tylko kilka domów i mały mostek, który dzieli ziemię na polską i czeską. Zamieszkaliśmy w „Gościńcu”, gdzie granica między miejscem z niezwykłym klimatem, a zwykłą graciarnią momentami się zaciera. Nie znajdziecie tam luksusu, ale 1001 rzeczy wartych zatrzymania się:
W Niemojowie spotkaliśmy czeskiego motocyklistę, który wskazał nam drogę po czeskiej stronie do Dolni Morava, gdzie znajduje się słynna wieża. Dlaczego po czeskiej? Bo po polskiej jest… cytuję: „(…)ujowa droga” 🙂 . Powiedział nam także, że faktycznie obowiązkiem motocyklisty po czeskiej stronie jest posiadanie: apteczki, żarówek, bezpieczników i kamizelki odblaskowej, jednak policja jakoś specjalnie tego nie sprawdza, chyba że jej podpadniemy innym wykroczeniem. Mieliśmy to wszystko, ale w ilości jednego kompletu na 2 motocykle, więc postanowiliśmy policji czeskiej nie podpadać 🙂 .
Droga 311 jest zajebista! Już nią kiedyś jechałam, jak Tomek nas oprowadzał po Autostradzie Sudeckiej. Ruch był mały i poczynałam sobie śmiało po zakrętach, do czasu… aż jeden okazał się być bardziej ciasny, niż wyglądał. Automatycznie złożyłam się bardziej i… zaryłam crashpadem (to właśnie ten ból z wersją obniżoną). Byłam i tak już na sąsiednim pasie (ale na szczęście nic nie jechało), więc doprostowałam się na sekundę, dohamowałam i złożyłam jeszcze raz. Zrobiło mi się gorąco i nabrałam respektu do kolejnych zakrętów (czytaj – jechałam jak ciota haha). Na szczęście wyjechaliśmy na 312-stkę a ona już jest dwa razy szersza, więc znów poczułam się swobodniej…
Wieżę Sky Walk widać z oddali, ale nie jest usytuowana na szczycie najwyższym. Stanęliśmy na pierwszym i największym parkingu, choć mieliśmy świadomość, że to nie jest punkt „Chaty Marcelka”, gdzie sprzedawane mają być bilety. Emil pojechał na zwiad jeszcze dalej i znalazł małą dróżkę pod same kasy ze strefą ruchu 30km/h. Mieliśmy nieco kłopotu z parkowaniem, bo niby motocykle małe, ale miejsca parkingowe szczelnie pozajmowane były.
Na górę można iść pieszo (kasy z biletami na wieżę są też na szczycie), albo jechać tam wyciągiem. My wybraliśmy opcję drugą, bo po pierwsze był upał, a po drugie buty Sidi nie są najlepsze do górskich wędrówek. Do góry poszło szybko, a na dół nastaliśmy się nieco w kolejce. Wieża robi duże wrażenie swoimi rozmiarami, ale jak się na nią wchodzi, to ścieżki są łagodnie nachylone i nic a nic niemęczące. Na dole przy wyjściu są też darmowe szafki, gdzie można schować kask czy kurtkę, ale my niestety zauważyliśmy je już wychodząc. Może i dobrze, bo mimo upału – im wyżej się wdrapywaliśmy, tym bardziej porywiście wiało i kurtki się przydały.
Wspominałam coś o lęku wysokości? A może to bardziej lęk przestrzeni? Już atrakcje typu wyciąg – wiązały mi supełek w żołądku, jednak wieżę przyjęłam całkiem dobrze, jak szliśmy niższymi piętrami. Ale… gdy już straciłam „dach nad głową”, bo nie było wyższego piętra – wewnętrzny lęk powrócił i czułam każde drgnienie desek pod nogami, jakby to było trzęsienie ziemi. Mówią, że do góry nie polecisz? Czyżby? 🙂 Nie panikowałam, bo widoki były cudne i warto było tam być, ale nerwowe napięcie wewnątrz ustało, dopiero jak dach nad głową miałam znowu. A tak całkiem, to dopiero, jak wyciąg mnie zwiózł na dół 🙂 . Niesamowita jest ta cała konstrukcja i precyzja z jaką jest zrobiona, choć im wyżej, tym tłumy były coraz większe i to trochę psuło komfort jej zwiedzania:
Wracaliśmy polską stroną i niestety musimy przyznać rację czeskiemu motocykliście – momentami były takie wyrypy, że trzeba było asfaltu szukać pomiędzy dziurami 🙂 . Po powrocie do Niemojowa pochodziliśmy nieco po stronie czeskiej i powoli szykowaliśmy się do powrotu. To był super weekend!
p.s. ja się nie odważyłam stanąć na siatkę (tą na szczycie wieży). Niby 4,5 tony udźwignie, ale się tak ruszała, że chyba połączył by mi się lęk wysokości z chorobą morską – wolałam nie ryzykować haha.