Rano śniadanko i kawa z naszej kuchenki biwakowej, a potem ruszyliśmy w trasę. Mijając Baia Mare zobaczyłam piękną kopułę, wyróżniającą się z brył miasta, więc tam chciałam podjechać. Okazało się, że to Katedra Świętej Trójcy, jeszcze w budowie (ponoć od 1992 roku). Podjechaliśmy jeszcze na ulicę z restauracjami, gdzie zjedliśmy burgera w Supreme Burger, który swoim smakiem i soczystością pobił wszystkie, jakie do tej pory jedliśmy! Droga 18 na mapie wyglądała imponująco, więc nią postanowiliśmy pojechać i ani trochę się nie zawiedliśmy! Kręta, szeroka droga, nowiutki asfalt – poezja!
Na wesoły cmentarz dotarliśmy ok. godz. 16, a były tam prawdziwe tłumy (pewnie dlatego, że już był weekend). Sam cmentarz widziałam wielokrotnie na zdjęciach, jednak na żywo to inne wrażenie. Kolorowy, bogato zdobiony kościółek, a do tego te pośmiertne historie o ludziach w obrazkach i epitafium zawarte. Ponoć opisy z lekkim sarkazmem (stąd określenie wesoły cmentarz), ale gdy próbowałam przetłumaczyć tekst translatorem, to nie do końca się to udało. Po prostu jest to pisane gwarą z tamtej okolicy. Postanowiłam zrobić zdjęcia wszystkich krzyży, gdzie pamięć o danym człowieku zobrazowana została z jakimś pojazdem mechanicznym.
Zajrzeliśmy jeszcze do Monastyru (klasztoru) Peri i chcieliśmy jechać dalej, ale się okazało, że nie ma tam bazy noclegowej za bardzo. Musieliśmy zostać w Sapancie, gdzie były noclegi do wynajęcia. Wzięliśmy pokój u babci, która nie mówiła po angielsku, ale na szczęście jest translator w telefonie. Potem poszliśmy na zakupy oraz po jakieś produkty na podarunki.
Generalnie było w tym regionie widać to przywiązanie do tradycji, szczególnie w strojach, ubieranych przez mieszkańców, którzy wybierali się na niedzielną mszę. Wszystkie kobiety, te młode i starsze, wystrojone były tak samo – szły we wzorzystych spódnicach-bombkach, koszulowych bluzkach, przepasanych szerokim pasem.
Na granicy nawet szybko nas załatwili, tylko na dowód zerkali i w drogę! Powrót do Polski poszedł nam w miarę płynnie, ale na koniec i tak musieliśmy skrócić trasę z powodu sporej burzy na trasie. Mieliśmy „deja vu”, bo znowu zadzwoniliśmy zarezerwować pokój do „pani-babci”, która nas przenocowała, jak byliśmy na granicy, na początku naszego urlopu. Kręte drogi w okolicy Iwonicz Zdroju już mnie trochę wymęczyły, bo organizm domagał się wypoczynku.
Kolejny dzień to ok. 500 km polskimi drogami do domu i to był najgorszy etap podróży. Drogi krajowe zawalone, na autostradowych węzłach wypadki, a jak w końcu wjechaliśmy na autostradę – to był tam niekończący się ciąg ciężarówek do wyprzedzania. Umordowani totalnie polską rzeczywistością drogową (dzień wcześniej na luzie przejechaliśmy, pustymi autostradami, dwa kraje), dotarliśmy do domu ok. godz. 22. Zmęczenie dało o sobie znać i jeszcze dwa dni spałam wiele godzin i nie miałam siły. Trzeba było odpocząć po urlopie! 🙂