W domu ciężko mi wstać wcześnie rano, gdy mam dzień wolny. Jednak podczas wyjazdu jakoś tak naturalnie wychodziło nam wstawanie 6.30-7.00, co jednak nie znaczy, że po 8 już ruszaliśmy haha. Mieliśmy taką zasadę, że rano nic nas nie goni. Czyli na spokojnie łazienka, robienie śniadanka i osobno kanapek na drugie śniadanie, kawka, herbatka, a na koniec pakowanie sakw i namiotu. Zwykle schodziło nam do 9-10 godziny. W Chorwacji było to równoznaczne z temperaturą ok. 29 stopni, więc na końcu przyśpieszaliśmy, żeby wreszcie wsiąść na motocykle i poczuć przyjemny wiaterek.
Rozpoczęliśmy kolejny dzień jazdy, ponad 300 kilometrów z metą w Nin. Poruszaliśmy się drogą 23, która była genialna! Kręta, równa, pełna podjazdów i zjazdów. Na szczycie zatrzymaliśmy się na pauzę koło małego źródełka, skąd wielu kierowców czerpało wodę do picia. Przed nami było wciąż mnóstwo zakrętów i wiele opatrzonym moim ulubionym znakiem „Serpentina”, bardzo chciałam mieć fotkę z tym znakiem, ale niestety zawsze stały w takich miejscach, że groziło by to katastrofą w ruchu lądowym 😉 .
W połowie pokonywania kolejnej serpentyny, otworzyła się przede mną cudna panorama na Adriatyk, który zobaczyć mogłam pierwszy raz w życiu. Zaczęłam krzyczeć w kasku z radości i serce mało mi nie pękło, że nie mam gdzie się tam zatrzymać. Zjechałam nieco niżej, zatrzymałam się i poczekałam na Emila (on puścił przodem kilka ciężarówek, żeby mieć możliwość poskładania się w zakrętach w szybszym tempie), żeby go namówić na powrót w tamto miejsce. Na szczęście okazało się, że jadąc pod górę jest tam mała zatoczka widokowa i mogliśmy zrobić sobie pierwszą sesję z chorwackim wybrzeżem w tle.
Dojechaliśmy do drogi numer 8, która jest przepiękna ze względu na widoki, jak i ilość zakrętów. Masa zakrętów, do znudzenia – 50km/h na zakręcie w prawo wewnątrz lądu i 70 km/h na zakręcie w lewo na zewnątrz, na zmianę wciąż i wciąż… A prawej stronie Adriatyk, cudne skalne wyspy, a czasem wielkie przepaście. Emil się śmiał, że zawsze jadę bliżej środka jezdni zakręty w lewo i widać to było nawet po śladach na tylnej oponie Yamahy. Robiłam to jakoś odruchowo, broniąc się przed zbliżaniem się do tej bezkresnej przestrzeni 🙂 . Najbardziej żałowałam potem, że nie założyłam w tym czasie kamerki na kask, byłaby moc z widoków i zakrętów!
Ruchu nie było wcale! Byliśmy tylko my, droga i widoki! (dopiero bliżej Makarskiej ruch był spory) Początkowo zatrzymywaliśmy się co chwilę, potem już się nieco z tym pięknem oswoiliśmy i zatrzymywaliśmy się w miejscach wybitnie robiących wrażenie. Z czasem jednak było ich też mniej. Mogliśmy jechać nieco szybciej, bo dopadło nas późne popołudnie, a do celu nadal 150 km! Jednak ta górna część drogi 8 z Senj pozostała najcudowniejszym fragmentem naszej podróży.
Z założenia żywiliśmy się podczas pobytu w Chorwacji w marketach, na pełne posiłki w knajpach nie było nas stać (raz 2 hamburgery za 70 zł i ryba z frytkami + karczek za 100 zł ostudziły nasz apetyt). Podczas upału też, nie chciało nam się jeść czegoś gorącego, zwykle jakieś serki, jogurty, rybka w pomidorach itp. A czasem to dopiero wieczorem orientowaliśmy się, że nie robiliśmy pauzy obiadowej wcale. Zwykle listę zakupów, która obejmowała rzeczy na kolację i dwa śniadania, ustalaliśmy razem, potem Emil je robił, a ja zostawałam z motocyklami i bagażem. Raz na zakupy poszłam ja i pech chciał, że kasa sklepowa nie chciała przyjąć mojej karty (choć płaciłam nią wszędzie za paliwo). Zaczęłam dzwonić po Emila, a ten akurat urządzał sobie pogaduchy z kolegą przez telefon! Poprosiłam o kolejną próbę i udało się, ale korek w kolejce zrobiłam niezły! I to był ostatni raz, kiedy dałam się namówić na robienie zakupów 😉 .
Do tej pory nie miałam okazji podróżować tak długo, więc już pod koniec pierwszego dnia moje pośladki „wołały” o litość, potem zaczęły mnie pobolewać łydki i kolana z długotrwałej, jednostajnej pozycji. Miałam ze sobą żelową nakładkę na siedzenie i początkowo wydawało mi się to świetnym rozwiązaniem. Jednak po dwóch dniach w upale wkładka zaczęła mnie odparzać przez motocyklowe spodnie. Zrezygnowałam z niej i o dziwo, już chyba mój organizm się przystosował do jazdy. Gdy ból zaczynał doskwierać to robiliśmy przerwy, choćby na kilka minut, ale z czasem robiliśmy je coraz rzadziej. Zdecydowanie pomagało mi przesuwanie pośladków do tyłu, na najszerszą część sercowatego kształtu kanapy Yamahy, gdzie wygoda była największa.
Pod Zadarem złapał nas jeszcze objazd – bardzo kręty i wąski, niezłe akrobacje, ale za to z cudnymi górami w tle. Zatrzymałam się na chwilę by zrobić zdjęcia, a potem goniąc Emila skręciłam w złą drogę! On przeczuwał, że mi to grozi, więc drogi nade mną strzelił takie „łutututu” swoim ścigiem, że od razu się zorientowałam, że miałam pojechać górą i zawróciłam. W dotychczasowej podróży były też znajome akcenty: widzieliśmy trabanta, a dziadek w Tico wymusił na Emilu pierwszeństwo 🙂 . A policja po tajniacku jeździ niebieskim VW Polo.
Mój metalowy bark był bardzo dzielny, jednak trzeci, pełny dzień za kierownicą dał mu już popalić. Miałam problem z utrzymaniem kubka wieczorem, ale na szczęście na kolejny dzień tych kilometrów było w planie nieco mniej, więc zrezygnowałam z użycia tabletek czy maści (miałam pełen zapas). Regeneracja nocna bardzo mi pomagała.
Dojechaliśmy na kolejne pole namiotowe Ninska Laguna w Nin, który nie był wysokich lotów. Woda na monety i do tego nieregularnie to działało, łazienki od dawna nie remontowane, jedynie widok z pola był całkiem niezły i było tam molo, które o tej porze nie dotykało akurat wody. Ale trzeba zaznaczyć, ze tam po raz pierwszy w życiu zrobiłam sobie fotkę pod palmą, a raczej jej miniaturką haha, na szczęście później upolowałam kolejne!
c.d.n.