Moto-Chorwacja: dzień 1 i 2, przez Czechy, Austrię, Słowenię do Chorwacji

Spotkaliśmy się z Emilem ok. godziny 10 pod moim blokiem. Początkowo wyjazd był zaplanowany na 4 motocykle, jednak ostatecznie wyjechałam jedynie ja i Emil na Kawasaki ZX10. Razem ogarnęliśmy jakoś te mocowanie moich sakw, a potem z każdym dniem wychodziło nam to coraz lepiej. Ruszyliśmy z Wrocławia w stronę Kotliny Kłodzkiej, by tam przekroczyć pierwszą granicę, a przed nami w planie był 390 kilometrów.

Czechy powitały nas partią świetnych zakrętów na trasie 43, którymi byliśmy podekscytowani, bo jeszcze nie wiedzieliśmy, ile zakrętów wciąż przed nami! Po przejechaniu Brna wskoczyliśmy na drogę ekspresową, która była prosta, szybka i bardzo mnie zmęczyła. Zdecydowanie lepiej znoszę dużą ilość zakrętów, niż dużą ilość szybkiej, prostej trasy. Przy granicy z Austrią minęliśmy dwie, zupełnie odmienne miejscowości. Jedną można nazwać rozpustną, drugą handlowo-rozrywkową. W pierwszej były prawie same night cluby, a w drugiej sklepy bezcłowe i miejsca rozrywki dla dzieciaków.

Po wjechaniu do Austrii jechaliśmy przez kilkanaście małych, odpicowanych miejscowości. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że tak sobie jedziemy i jedziemy, a nie widzieliśmy żadnego człowieka! Żadnego, niedzielnego grillowania, czy spacerów. Kompletnie wyludnione zewnętrznie miejscowości, a sądząc po zaparkowanych autach – oni wolny czas spędzają po prostu w domach. Wyglądało to trochę jakby jakaś epidemia wybiła całą ludność w okolicy 😉 .

Co mi się spodobało? W miastach bardzo ładnie zaaranżowana jest zieleń, wszędzie zielono i sporo kwiatów. Na rondach kolorowe kwietniki lub… jeszcze fajniejsze fontanny. Łatwo było się zagapić na tych rondach i niechcący się wykąpać w takiej fontannie (co w upale może nie byłoby takie złe!). No i te zamki, pałace i ich ruiny praktycznie na każdej większej górce. Robiły niesamowite wrażenie, choć niewiele z tego udało nam się sfotografować, jadąc drogą bez możliwości zatrzymania się. Chciałabym tam wrócić!

Znaleźliśmy swój pierwszy kemping Donaupark pod Wiedniem (jeden z wielu trafnie wytypowanych przez google). Było sporo zielonego miejsca na namioty, a obok rozbili się także motocykliści, co dobrze wróżyło. Okazało się, że to para z Austrii w wieku emerytalnym! Ona litrowym Triumphem, a on sportowym turystykiem, jeszcze większej pojemności. Rozkładanie namiotu niby mieliśmy przed wyjazdem przećwiczone, ale jednak nie do końca, bo okazało się, ze pałąki mają różną długość i chwilę straciliśmy próbując ten dłuższy wcisnąć w miejsce krótszego haha. Obok namiotu była wierzba, która nie dawała mi zasnąć swoim, intensywnym szumem – musiałam włożyć do uszu stopery.

Pola namiotowe są tu wielonarodowościowe, z przewagą turystów mówiących po niemiecku, więc najbezpieczniej było rano mówić „morgen”. Generalnie nawigacją i rozmowami zajmował się głównie towarzyszący mi w podróży Emil, bo jako zawodowy kierowca międzynarodowy potrafił się odnaleźć w każdej sytuacji, jak nie słownie to na migi. Czasem mnie ktoś zagadywał, ale ani trochę nie byłam w stanie rozwikłać o co chodzi i zwykle kończyło się to uniwersalnym: „I don’t understand” 😉 .

Kolejny dzień rano znów zaczął się fantastycznie – idealnie równym, czystym i krętym asfaltem, drogami Neuwaldegger i Tullner na szczyt wzniesienia i na dół, z którego rozciągała się cudna panorama i widać było Wiedeń (smog nad nim też haha). Nie było tam ruchu i mogliśmy nacieszyć się tą trasą.

I z tego raju właśnie trafiliśmy na przedmieścia Wiednia. Horror! 50 kilometrów jechaliśmy 2,5 godziny, aż strach pomyśleć co tam się dzieje w centrum i jeszcze w godzinach szczytu. My mieliśmy już dość po tej próbce jazdy po Wiedniu. Ale ogólnie stan dróg jest bardzo dobry w tym kraju i bardzo spodobało mi się mrugające światło zielone, zanim zapali się żółte – to znacznie poprawia bezpieczeństwo.

Przez Słowenię jedynie przemknęliśmy ukradkiem, nawigacja poprowadziła nas jakimiś zadupiami, gdzie ilość kolorów i łatek na asfalcie był momentami porażający! Nawigacja tomtoma czasem robiła nas w konia, wysyłając gdzieś tylko po to, żebyśmy tam zawrócili. Wioski jednak były bardzo zadbane i czyste, trochę hodowli zwierząt na łąkach, a co jakiś czas mała kaplica, która przypominała miniaturkę kościoła.

Dotarliśmy do granicy, gdzie zaliczyliśmy pierwszą kontrolę dokumentów (a w sumie to jedynie dowodów osobistych) ze strony słoweńskich policjantów, bardzo zdziwionych, że my z Polski tak sobie jedziemy tędy. Po przekroczeniu granicy czekało na nas kilka zakrętów, ale jakich! Droga wąska jak ścieżka rowerowa, 180 stopni i z płaskiej powierzchni, od razu na wzniesienie. Było trudno i przez chwilę zastanawiałam się, czy tak się jeździ po Chorwacji? To ja wracam haha. Na szczycie była tablica, że właśnie oto znaleźliśmy się w Chorwacji!

Początkowo jechaliśmy wzdłuż pasma gór z licznymi miejscami wydobywania kamienia, co sprawiało, że widok momentami był oszałamiający. Tego dnia trasa 380 km zajęła nam calutki dzień (9-21), ale drogi w Chorwacji były cudne! Gładkie i super kręte! (szczególnie droga 35) Emil na ścigaczu czuł się jak ryba w wodzie, a ja już późnym popołudniem, ze zmęczenia miałam ochotę stanąć przy znaku ostrzegawczym o zakrętach, wyrwać go i po nim poskakać 🙂 . Ale przynajmniej zakręty były przyjemne i szerokie, a nie takie, jak na starcie przy granicy spotkaliśmy. Ogólnie od startu jechało się bardzo przyjemnie, jedynie jakaś żółta, agresywna skoda w Czechach podniosła mi ciśnienie.

Pod Zagrzebiem nocowaliśmy w Camp Zagreb, bardzo fajnym miejscu, przy jeziorku. Z jednej strony kumkały żaby w wodzie, a z drugiej grały świerszcze na łące. Zdecydowanie jednak spało się tam dobrze, tyle, że zaraz po przyjeździe musieliśmy się opsikać preparatami na komary, bo rzuciły się na nas jak na świeże mięsko. Przy okazji nad ranem otruć mnie chciał Emil, bo zobaczył z przerażeniem, że nad nami, przez wywietrznik wlatywały kolejne zastępy tych krwiożerczych stworzeń. Wyjął broń chemiczną i zaczął atak, a przy okazji mało mnie nie udusił, bo wszystkie opary spadły na mnie, na dole! To była hardcorowa pobudka!

c.d.n.