Kolejnego dnia udaliśmy się w stronę granicy węgierskiej. Zmęczenie dopadło mnie straszne, psychiczne i fizyczne. Ostatnie zakręty przed granicą przejeżdżałam na wprost, albo na kwadratowo, jeżeli tylko nic z przeciwnej strony nie jechało. Nie wiedziałam, że można czuć takie zmęczenie, by nie mieć siły się składać w zakrętach haha.
Na granicy dokumenty nasze i motocykli zostały sprawdzone przez policjantów z obu krajów. Zatrzymaliśmy się w cieniu na pauzę i pan z posterunku podszedł do nas, spytać czy wszystko OK i nawet zaproponował nam sprawdzone miejsce na obiad.
Na Węgrzech urzekło mnie zachowanie motocyklistów, którzy witali nas uniesioną dłonią z daleka. Drogi węgierskie całkiem nam przypominały polskie, czasem gładkie (zwykle na skrzyżowaniach z większą drogą), ale częściej łata na łacie, koleiny i wyboje. Wszędzie sporo wozów policyjnych i ustawionych nad drogą, olbrzymich fotoradarów. Ale nie narzekaliśmy, bo w tym kraju chociaż było nas stać na jedzenie: obiad dwudaniowy, mięsny z napojami i kawą dodatkowo, dla dwóch osób kosztował ok. 70 zł. Testowaliśmy słynne, węgierskie gulasze, choć ciężko tu było coś wybrać z menu, bo język węgierski w mowie i w piśmie nie jest łatwy, raczej zupełnie niezrozumiały.
No i upolowaliśmy dwie (niebieska z Chorwacji, zielona z Węgier), bardzo zabawne z punku widzenia naszego języka, tablice:
Dotarliśmy do Balatonu, który pierwszego dnia jakoś nas nie zachwycił, zapewne to dlatego, że mieliśmy w głowie jeszcze cudowne widoki z Chorwacji. Znaleźliśmy pole namiotowe Tomaj Camping w dobrej cenie, dobrą oceną w necie też, jednak w weekend chyba tam nikt nie sprzątał, bo warunki w łazienkach były masakryczne. Narozlewana woda, trupy owadów wszędzie i generalnie słabo z czystością. Zostaliśmy nad jeziorem jeden dzień dłużej, to już obsługa nieco ten bajzel ogarnęła.
Namiot rozbiliśmy blisko wody, niedaleko był bar z posiłkami i napojami, bujane ławki na łańcuchach i niestety nieczynne już molo. W nocy spałam słabo, bo zaczęło lać i grzmieć, a wiadomo, jak to w namiocie – wszystkie dźwięki są jeszcze bardziej wyostrzone. Kolejna burza przeszła bokiem ok. 4 rano. Poranek powitał nas na szczęście czystym niebem, skusiliśmy się nawet na zamówienie jajecznicy i kawkę nad wodą. Dzień ten przeznaczyliśmy na straty haha, czyli na odpoczynek a nie jazdę, bo bardzo tego potrzebowaliśmy. Moja chora ręka też już była zajechana, a przed nami zostały dwa dni po prawie 400 kilometrów.
Odpoczęliśmy po śniadaniu i dotarło do mnie, że mam nic nie robić? Ale jak to? Haha Zaraz wszystko przemyślałam i zaczęłam namawiać Emila, że skoro jutro trzeba przejechać całą Słowację, to my nic z tego Balatonu nie zobaczymy! Wniosek – trzeba go obejrzeć teraz, już, zaraz 🙂 . Emil początkowo był przeciwny, mówił, że mogę pojechać przecież sama. Ale już po chwili zmienił zdanie i stwierdził, że w sumie do Balatonfured, te 40 km, można by się przejechać na jednym motocyklu. I tak to zamiast leżenia plackiem na plaży, znów byliśmy na motocyklu – to już chyba uzależnienie?
Dojechaliśmy do jakiegoś deptaka z pamiątkami, gdzie zaparkowaliśmy i tam też zaopatrzyliśmy się w upominki dla rodziny i znajomych (a dla niektórych już wieźliśmy Proseco z Chorwacji). Przespacerowaliśmy się promenadą i doszliśmy do małego portu, kupiliśmy sobie lody. Wszystkie plaże były prywatne i odpłatne, ale fajne jest to, że do miasteczek przy jeziorze można dojechać pociągiem.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy fajnych koniach z drewnianych klepek i militarnym muzeum. Ruch był spory i markety pozamykane, bo się okazało, że w poniedziałek jest u nich jakieś narodowe święto. Udało nam się dorwać mały sklepik, ale Emil przyniósł piwo, zamiast chleba, mówiąc że zakupy alkoholowe wychodzą mu najlepiej. Patrzę, a on niesie Radlery 0%, czyli chyba jednak nie! Haha W kolejnym sklepie udało się już kupić cudny, prawdziwy, długo świeży i mięsisty węgierski chleb oraz białego, półsłodkiego Tokaja na wieczór.
A wieczór był cudny! Zjedliśmy późny obiad, wzięliśmy sobie Tokaja na tą bujaną ławeczkę i wreszcie luuuuuzik. Woda Balatonu jest niby turkusowa z daleka, ale z bliska mocno mętna, a po wejściu do niej już całkiem brunatna. Tuż przed snem Emil mi przypomniał, że miałam zszyć żabę, bo jej głowa odpadła. Wyciągnęłam mini zestaw z igłami, zszyłam i poszłam spać. Rano się okazało, że Żaba Frania ma plecy z przodu! I chyba z tego powodu żaby w szuwarach tak rechotały głośno całą noc haha.