Kolejnego dnia pogoda już dopisała, trzeba było tylko uważać na łaty piachu, które na drogę wyniosła ulewa i jakieś połamane gałęzie. TransAlpina od początku nas zachwyciła! Wspinaliśmy się coraz wyżej i co chwilę zatrzymywaliśmy, żeby powiedzieć „wow”, ale widoki! Do tego ruch samochodów był bardzo mały (w stosunku do Transfogaraskiej).
Na początku się zdziwiliśmy, że motocykliści zjeżdżają z góry w przeciwdeszczówkach, bo przecież jest piękna pogoda, jednak już po kilkunastu kilometrach poczuliśmy to przeszywające zimno w naszych (wentylowanych) ubraniach. Też stanęliśmy ubrać dodatkową warstwę i dopiero pojechaliśmy dalej. Widoki się zmieniały, mogliśmy już patrzeć na góry, nie równinę. Asfalt był bardzo dobry, ale nie było zbyt wielu miejsc, przygotowanych pod punkty widokowe. Ruch był mały, więc zatrzymywaliśmy się po prostu na skraju drogi, jeden motocykl za drugim.
Pod samym szczytem droga stała się dość trudna, szczególnie do przejechania z bagażami. Zakręty 180 stopni jeden za drugim, bardzo wąskie i strome. Ja, po 10 latach na motocyklu, miałam tam stres, dlatego nie polecam tej trasy komuś, kto jeszcze nie ma wprawy w górskich, krętych, stromych zjazdach i podjazdach. Cieszę się, że wcześniej doczytałam, że lepiej tę partię wjeżdżać pod górę niż odwrotnie.
Dotarliśmy na szczyt, a tam już widoki były jak z innej planety. Na tablicy z wlepkami znaleźliśmy kilka polskich i jedną nawet z naszego miasta. Wiało dość mocno, więc postanowiliśmy coś zjeść i się ogrzać. Zamówiliśmy gorącą herbatę, mięso pastrami z frytkami oraz taką kulkę serową, polaną białym sosem, bo wszyscy to zamawiali. Moje mięso było dobre, ale Emil dostał jakieś żylaste. Ta kulka z kilku rodzajów sera fajnie się komponowała z resztą dania, ale jakoś tak sama, by nam raczej nie podeszła.
Myśleliśmy, że zjazd to już nuda, bo prowadził bardziej przez las, bez powalającej panoramy. Jednak to ta część trasy była dla nas najprzyjemniejsza do jazdy. Szczególnie, gdy odbiliśmy na Sebes z idealnie gładkim asfaltem i nie kończącymi się, aczkolwiek już łagodnymi zakrętami. Po prostu płynęliśmy, składając się na zmianę w lewy i prawy zakręt, a gęby się nam cieszyły od ucha do ucha. Stwierdziliśmy, że generalnie tą stroną moglibyśmy wjeżdżać i zjeżdżać po kilka razy, najchętniej bez bagażu (co może zrobimy, jak pojedziemy tam kolejny raz).
Minęło kilka godzin, więc na dole zatrzymaliśmy się na obiad w miejscu, gdzie było najwięcej motocykli. Emil się śmiał, że się nie zdziwi, jak to będą Polacy i faktycznie! Usiedliśmy na tarasie z grupą polskich motocyklistów, fajnie sobie pogadaliśmy i zjedliśmy pyszne Mici (takie rolki z mieszanego mięsa mielonego), podane prosto z grilla obok. Przed nami jeszcze był kawałek drogi, bo chcieliśmy podjechać chociaż połowę trasy, jaka nam została do ostatniego punktu wycieczki – wesołego cmentarza w Sapancie.
Znaleźliśmy sobie jakiś fajny kamping w górach z krętą drogą dojazdową (tak, nauczeni doświadczeniem sprawdziliśmy w Google Street View, czy jest tam już asfalt). Jednak, gdy skręciliśmy w boczną drogę to się okazało, że ulewy sprzed 2 tygodni „zabrały” tam wszystkie mosty i kawałki drogi. Im jechaliśmy wyżej, tym było gorzej, więc się uparłam, że trzeba zawrócić (nie chciałam drugi raz, po nocy, jeździć po wyrypach).
Na bookingu nie było zbyt wiele miejsc do wyboru, ale po drodze zobaczyliśmy, że na przystani kajakowej rozbijają się namioty, więc tam podjechaliśmy. Okazało się, że to nie jest pole namiotowe, ale teren prywatny, jednak sympatyczni właściciele pozwolili nam się tam rozbić z namiotem i to za darmo. Prysznica wprawdzie nie było, ale biwakowanie też ma swój urok, choć znowu nie spałam za dobrze. Była taka godzina, że wszystkie psy na wsi szczekały i oczywiście moja wyobraźnia mi podpowiadała, że to na pewno idzie ten… zły niedźwiedź.