Kolejnego dnia postanowiliśmy wreszcie zobaczyć alpejskie szczyty z bliska. Aby zaplanować naszą wycieczkę szukałam źródeł w internecie, lecz dopiero pożyczenie książek „100 Alpejskich Przełęczy na Motocyklu” i „100 Nowych Alpejskich Przełęczy na Motocyklu” otworzyło mi oczy na to, co chciałabym na żywo zobaczyć. Najgorsze jest to, że ta pierwsza książka jest już na rynku nieosiągalna i nie będzie kolejnego jej wydania (ja mam już swoje egzemplarze na szczęście).
W planie podróży zawarłam 20 z tych 100 przełęczy części pierwszej. Świadomie wybierałam trasy łatwe i średnie (do 14% nachylenia), ponieważ jazda po górskich przełęczach, na takich wysokościach – to był mój debiut. Na co dzień nie mam zbyt wielu możliwości ćwiczenia jazdy po górskich serpentynach i nie chciałam, żeby strach popsuł mi tą pierwszą wycieczkę.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że plan upadł już na pierwszym objeździe remontowanej drogi, który prowadził przez serpentyny o nachyleniu 24%!!! Jazda szła mi koślawo i paraliżował mnie strach, szczególnie podczas jazdy po ostrych zakrętach z tak stromej góry. „Łooo Boziu” wołałam wiele razy, ale dałam radę, a ten chrzest sprawił, że już nic podczas tej całej wycieczki nie było w stanie mnie zaskoczyć!
Tego dnia w planie były przełęcze Rossfeld-Hohenringstrase, Dientnersattel i Filzensattel, Radstadter Tauernpass i Katschbergpass. Pierwsza z nich była płatna 5 euro na bramkach, a już sam dojazd do niej był wymagający (znowu te 24%). Obok tej trasy jest wspaniały punkt widokowy Kehlstein, jednak zabrakło nam czasu, by tam dotrzeć (później się okazało, że na koniec wyjazdu i to miejsce odwiedziliśmy, ale o tym w ostatnim wpisie będzie). Zaczęliśmy od jeziora Königssee, choć to miejsce od strony miasta wcale nie porywa. Warto znaleźć inny punkt widokowy lub się po nim przepłynąć.
Rossfeld-Hohenringstrase – piękna pętla z widokami na góry i serpentynami. Po pewnym czasie się zorientowaliśmy, że mijamy wciąż tych samych motocyklistów. A oni po prostu jeździli tam w kółko na jednym bilecie. My nie mogliśmy sobie na to pozwolić ze względu na ograniczony czas wycieczki, jednak przy kolejnym wyjeździe tak właśnie zrobimy – jedna przełęcz – jeden dzień z dokładnym zwiedzeniem wszystkich atrakcji.
Mnie osobiście zachwyciły drogi Bawarii, piękne widoki i równe, kręte drogi. Nawet jak stał tam znak, że droga była naprawiana, to i tak ta „łaciata” droga była równa jak stół. Jeździliśmy różnymi skrótami przez wioski, gdzie było 5 domów i krowy, a droga nadal była idealna!
Zaskoczył nas jeden znak, że będą krowy przez 5 kilometrów – nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to do lasu wjeżdżaliśmy! Ale… faktycznie krowy tam były, pasły się luzem między drzewami, odpoczywały sobie w rowach i „uroczo” przechodziły tuż przed moim motocyklem na drugą stronę drogi. Jakbym nie zobaczyła, to bym nie uwierzyła hahaha.
W Austrii już nawierzchnia dróg była różna, jakość napraw asfaltu też odbiegała od bawarskiego ideału. Widoki nadal cudne, zalesione i nagie szczyty, wijące się rzeki, wzdłuż których wiła się też nasza droga. Pogoda była idealna, bo ciepła, a nie upalna. Przejrzystość powietrza również, przez co otwierające się przed nami panoramy sprawiały, że „WOW” mówiłam co chwilę.
Piękne i kręte kilometry zlatują jednak wolniej, dlatego tego dnia zabrakło nam nieco czasu na zobaczenie wodospadu pod Maltą i przejechanie tej trasy. Było późno, więc znaleźliśmy na szybko nocleg pod jeziorem Millstätter See. Wjechaliśmy na pole namiotowo-campingowe, a tam niezła góra! Postanowiłam dojechać na jej szczyt, żeby zawrócić, a Emil jechał przede mną. Nagle patrzę, a tu gościu cały goły z „fujarą” na wierzchu sobie chodzi. Pomyślałam, że świr jakiś. Rozglądam się, a obok para nago siedzi sobie przy stoliku! I wtedy do mnie dotarło, że wpakowaliśmy się na miejsce dla nudystów hahaha. Zawróciliśmy i zjechaliśmy grzecznie na dół, a tam na szczęście wszyscy byli ubrani…
p.s. W strefie nudystów, podobnie jak w bawarskich zamkach, był zakaz fotografowania „obiektów” 🙂